- Akurat to jestem w stanie zrozumieć. Gdybym musiał bez przerwy znosić Jeana-Paula, też bym zaczął pić, żeby nie zwariować. To był straszny człowiek, uwierz mi.

Smutnej Dziewczyny. Róża zamyśliła się. - Dokładnie nie wiem, ale odnalazłam w sobie pewną opowieść -odpowiedziała po chwili. - Czy chcesz powiedzieć, że znowu swoim pytaniem sprawiłem, że opadająca mgła odsłoniła w tobie coś nieznanego? - Tak, właśnie tak. Dlatego również i z tego powodu czuję się czymś więcej niż tylko zwykłą różą... - Moja piękna... - mały Książę przystanął i czule pogładził płatki Róży. Ona, po chwili milczenia, zaczęła opowiadać: - Kiedyś jakiś podróżnik zjawił się na planecie, która wówczas nie była znana i nie miała swego miejsca ani nazwy na żadnych mapach. Pierwszą osobą, którą ów podróżnik spotkał, była młoda dziewczyna. Ponieważ znał wiele języków, jakoś udało mu się porozumieć z mieszkanką nieznanej planety. To, czego się od niej dowiedział, zdumiało go. Okazało się, że kiedyś przepowiedziano jej, iż spotka kogoś spoza planety i ten ktoś odegra ważną rolę w jej Przeistoczeniu. A ich spotkanie nastąpiło właśnie w okresie jej Przeistoczenia... - Na czym polega to przeistoczenie? - zapytał Mały Książę. Róża znowu na chwilę popadła w zadumę. - Przeistoczenie to pewien szczególny okres w życiu każdej dziewczyny na tej planecie. To oczekiwanie, że jakiś książę odkryje ją dla siebie i nada jej swoje imię, które dodane do imienia, jakie ona już posiada, tworzy ją na nowo... Nikt nie wie, jak długo może trwać Przeistoczenie, więc czasem niektóre dziewczęta...- Stają się Smutną Dziewczyną? - domyślił się Mały Książę. - Ale większość z nich żyje w miłym napięciu oczekiwania, by ktoś zwrócił uwagę nie tylko na ich piękno, lecz http://www.protetykawarszawa.info.pl/media/ Kiedy nie wyglądało na to, żeby ona o nim myślała! Jego tytuł, władza i pieniądze nie robiły na niej najmniej¬szego wrażenia. Nie próbowała go sobą zainteresować. Na¬wet nie chciało się jej ładnie ubrać ze względu na niego! Owszem, dwa razy zrobiła się na bóstwo, ale tylko po to, by Ingrid nie traktowała jej z wyższością. Nie przyszło jej do głowy stroić się dla Marka i nawet się z tym nie kryła. Czy w ogóle zauważała, że był mężczyzną? Z całą pewnością tak, świadczył o tym tamten pocałunek. Odpowiedziała na jego pieszczotę, a jemu prawie odjęło ro¬zum z pożądania... Jęknął na samo wspomnienie. Podjął decyzję. Wieczorem przekaże Henry'ego Tammy, jakoś ją namówi, by od tej pory zajmowała się nim sama i natychmiast wyjedzie do Renouys. Nie może żyć z tą ko¬bietą pod jednym dachem. Oszaleje od tego. Dzień dłużył mu się w nieskończoność. Wielokrotnie od¬czuwał pokusę zadzwonienia na służbę, ale za każdym razem coś go powstrzymywało przed pozbyciem się kłopotu i od-daniem Henry'ego w ręce ochmistrzyni. Może była to myśl o dezaprobacie Tammy, a może fakt, że chłopczyk zaczynał reagować śmiechem, gdy Mark próbował go rozbawiać. Re¬akcja dziecka sprawiała mu ogromną przyjemność, choć nie potrafił wytłumaczyć sobie dlaczego. To wszystko było dla niego nowe i obce, stąpał po nieznanym terytorium. Tammy nie wróciła na lunch. Zaniepokoił się, lecz Mad¬ge wyjaśniła mu, że panna Dexter wzięła ze sobą prowiant na cały dzień. Myśl, by pójść i sprawdzić, jak ona daje sobie radę, powróciła ze zdwojoną siłą. Wyszedł z Henrym na dwór, starał się jednak trzymać jak najdalej od zagajnika. Spacerował z malcem na rękach nad jeziorem i ku swemu własnemu zdziwieniu mówił do niego tak, jakby niemowlę mogło go zrozumieć: - Któregoś dnia odziedziczysz to wszystko. Spójrz, to twoje. To wielka odpowiedzialność, ale też i wielka radość. Nagle dotarło do niego, co powiedział. Radość... Aż przystanął z wrażenia. Do tej pory autentycznie nie cierpiał tego miejsca, ale tego dnia wydało mu się ono odmienione. Rozejrzał się dookoła z niekłamanym zachwytem i zrozu¬miał, że zaczyna patrzeć na świat oczami Tammy. Bezwiednie ruszył w stronę brzóz, wśród których rano stracił ją z oczu. - A tam jest twoja ciocia... - zaczął.

Poniewczasie zorientował się, jak musiało to zabrzmieć. Oficjalnie i zimno. - To znaczy, Henry - poprawił się pospiesznie, ale i tak za późno, Tammy zaczęła przyglądać mu się z ogromną re¬zerwą. - A zatem Henry ma dziesięć miesięcy i jest następ¬cą tronu, tak? A pan zamierza zabrać go do swojego zam¬ku i wynająć kompetentną osobę, która będzie się nim opiekować tak długo, aż dorośnie i będzie mógł zostać królem? - Księciem - poprawił. - Broitenburg nie jest króle¬stwem, tylko księstwem. Wzruszyła ramionami. - A co to za różnica? - rzuciła obojętnie. - Jest pan żonaty? Sprawdź - Wynajmuję niewielki pokój na peryferiach, po połud¬niu wezmę taksówkę i pojadę tam, żeby zabrać to, co mi potrzebne. Całość z pewnością zmieści się do plecaka. Na miejscu kupię sobie nowe dżinsy. Macie chyba dżinsy w Broitenburgu, co? - Tak, ale... - Mark zmarszczył brwi, lecz Tammy nie zauważyła tego, zajęta huśtaniem Henry'ego na kolanach. Od rana uśmiechnął się aż dwa razy, teraz pracowała nad trzecim uśmiechem chłopca. - Zrozum, nie możesz wystą¬pić w dżinsach podczas uroczystej kolacji. Mamy taki zwy¬czaj, że codziennie... - Może ty masz taki zwyczaj, ja nie. W życiu nie byłam na uroczystej kolacji. Spochmurniał jeszcze bardziej. - Ale teraz jesteś członkiem rodziny panującego. - Jestem sobą, jeśli łaska. - Henry ma zostać wychowany na następcę tronu. Nie mogę pozwolić... Ponownie podrzuciła siostrzeńca na kolanie, po czym uściskała go mocno. - Moim zdaniem Henry ma w nosie uroczyste kolacje przy świecach - zaśmiała się. Wyraz twarzy Marka nie zmienił się ani na jotę. - Postawmy pewne sprawy jasno - zażądał. - Czy tego chcesz, czy nie, będziesz przebywać na zamku jako członek rodziny i dlatego musisz się dostosować do obowiązujących tam norm. - Dobrze, pójdę na pewne ustępstwa. - Popatrzyła na swoje znoszone buty. - Kupię sobie nowe tenisówki. - I to ma być ustępstwo?