- Widziałyście, co ma dzisiaj na sobie nasza sierotka Marysia? - zagadnęła jedna z nowo przybyłych, marszcząc nosek z niesmakiem. - Jej bluzka wygląda, jakby miała dziesięć lat. Zresztą nawet gdyby była nowa, też byłaby paskudna. Ordynarny nylon.

- Tak, twoja matka lubi sandwicze, założę się, że ty też. Rośniesz, to i pewnie jesz za dwóch. - Zaśmiała się i poklepała Santosa po policzku. - Pozdrów matkę. Powiedz jej, że Brown Sugar jakoś sobie radzi. - Powtórzę. Na pewno się ucieszy. Santos patrzył chwilę za dziewczyną, po czym kręcąc głową, ruszył dalej. Sugar należała do tej kategorii osób, którą naprawiacze świata, jak szkolny psycholog Santosa, określali krótko: „wywiera zły wpływ”. Tymczasem w opinii chłopca dziewczyna robiła po prostu, co mogła, by utrzymać rodzinę. Pieski los, pomyślał. Czasami człowiek nie ma innego wyjścia, jeśli chce przeżyć. Oczywiście w Dzielnicy trafiali się też łajdacy, jak wszędzie. Generalnie Santos dzielił ludzi na trzy kategorie: tych, którzy mają szczęście, którzy go nie mają i wreszcie na tych, którzy nieustannie za szczęściem gonią. W oczach chłopca między tymi trzema grupami przebiegał wyraźny podział. Podział ekonomiczny, mówiąc najprościej. Szczęściarze mieli najłatwiej. Cieszyli się życiem i nie przejmowali pozostałymi grupami, pod warunkiem że ich przedstawiciele nie psuli szczęściarzom dobrego samopoczucia. Najbardziej kłopotliwi byli wieczni poszukiwacze szczęścia, zawsze głodni władzy i pieniędzy, gotowi uczynić wszystko, by zdobyć jedno i drugie, choćby po trupach. Santos uważał się za twardziela, ale nie chciał należeć do poszukiwaczy. Dostał dobrą szkołę. Jego ojciec był właśnie taki: wiecznie za czymś gonił, wiecznie był nienasycony, szedł przez życie jak taran, nie zważając na innych, niszcząc słabszych. Jakby to miało uczynić go potężniejszym. Ojciec... Santos skrzywił się z niesmakiem na to słowo. Samuel „Willy” Smith nie pozostawił mu po sobie nic oprócz złych wspomnień. Był śmieciem, ale uważał się za lepszego od swojej latynoskiej dziewczyny. Kiedy zaszła w ciążę, nie zaproponował małżeństwa, nie dał dziecku swojego nazwiska. Nazywał Victora i jego matkę „meksykańskimi brudasami”, wykrzykiwał, że nie są nic warci. Santos do dziś pamiętał, jaką ogromną ulgę odczuł pewnego ranka, kiedy do ich drzwi zapukał szeryf z informacją, że Willy Smith nie żyje; ktoś poderżnął mu gardło w czasie bójki w barze. Czasami wspominał ojca i życzył mu wówczas miłego pobytu w piekle. Zatopiony w rozmyślaniach, dotarł wreszcie do sklepu i zanurzył w jego chłodnym wnętrzu. Odebrał sandwicze, zamienił kilka słów z ekspedientką i kilka minut później był z powrotem na ulicy z brązową torbą na zakupy pod pachą. Mieszkał z matką na Ursuline Street, w małym mieszkaniu na pierwszym piętrze. Dom był schludny, czynsz niski, ale doskwierał brak klimatyzaji. Zainstalowali wprawdzie niewielkie klimatyzatory w sypialniach i dzięki nim mogli przetrwać letnie miesiące, jednak w kuchni i bawialni panował czasami taki upał, że posiłki jadali w łóżku. Przeskakując po dwa stopnie, wbiegł na piętro i wpadł do mieszkania. - Jestem, mamo! - zawołał od drzwi. W progu sypialni pojawiła się matka ze szczotką do włosów w dłoni, z grubą warstwą makijażu na twarzy. Twierdziła, że kiedy tańczy, lubi być mocno umalowana. Kosmetyki stanowiły rodzaj maski, pod którą się ukrywała, występując na scenie. Miała wtedy odczucie, że oglądający ją mężczyźni patrzą na kogoś innego, na inną osobę. Mówiła też Santosowi, że faceci, którzy przychodzą do klubu, chcą, żeby wyglądała tandetnie. Jak dziwka. To ich kręciło. Santos miał na ten temat własne zdanie. Zżymał się, że matka musi uprawiać podły zawód i marzył o tym, żeby mogła zerwać ze swoim zajęciem. Zamknęła drzwi sypialni, skąd szybko uciekało chłodne powietrze. - Witaj, kochanie. Jak minął dzień? - W porządku. - Santos założył łańcuch w drzwiach. - Przyniosłem sandwicze. http://www.poradniapsychologiczna.info.pl go zapiekły gniew na cały świat. Zawdzięczał to Alexandrze. - Czy ktoś jeszcze uciekł z twojej piwnicy? Lucien zerwał się na równe nogi. Oddech zamarł mu w krtani na widok panny Gallant w sukni z zielonego muślinu, którą tak lubił. Gdyby nie wyraz niepewności w jej oczach, mógłby uwierzyć, że wróciła z porannego spaceru. - Nie, staram się zapobiec przyszłym ucieczkom. - Godna pochwały przezorność. Szła w jego stronę, lecz zmusił się, żeby pozostać na miejscu. Najchętniej porwałby ją w ramiona, ale przecież zapowiedział, że ruch w ich małej partii szachów należy teraz do niej. - Tak, bo gdyby zbiegł mój następny więzień, pewnie trafiłbym do więzienia. Zatrzymała się kilka kroków od niego. - Przeczytałam twój list. - To dobrze.

Przemierzył szybko hol na parterze, pchnął drzwi i znalazł się na zalanej październikowym słońcem ulicy. Odetchnął głęboko. Dopiero teraz opadły z niego złość i niesmak po spotkaniu z Hope St. Germaine. Ta kobieta uosabiała wszystko, czego nienawidził: wzgardliwą wyniosłość i głupotę ludzi uprzywilejowanych, cholerny system, który tworzył przepaść między bogatymi i biednymi, który dopuszczał, by zabójstwo jego matki uszło bezkarnie. Ruszył w kierunku przystanku tramwajowego. Skąd Lily znała tę odpychającą kobietę? Jakie tajemnicze sprawy łączyły ją z Hope? Zmarszczył czoło. Miał wrażenie, że skądś ją zna, ale był przecież pewien, że nigdy wcześniej jej nie spotkał. Zapamiętałby ją. Taką osobę trudno zapomnieć. - Santos! Zatrzymał się na dźwięk swojego imienia, odwrócił. Przy krawężniku stał czerwony kabriolet z odsuniętym dachem, za kierownicą siedziała panna z windy. Pomachała do niego z uśmiechem. Sprawdź - Chcę czegoś więcej - rzekł. - Cśś - położyła mu palec na ustach. - Cieszmy się dzisiejszym dniem. Miała rację. Bryce nie oczekiwał stałego związku. Wspólna noc o niczym nie decydowała. - Dzień się jeszcze nie skończył - zauważył. Uśmiechnęła się. W duchu zastanawiała się, gdzie znikła moc, która pozwoliła jej w Hongkongu odejść od tego człowieka. Nie wiedziała, jak zdoła to powtórzyć i wrócić do rzeczywistości, która oznaczała pracę agentki CIA. Pomyślała, że wiele dałaby za to, by tego nie robić. Bryce wrócił do pocałunków i pieszczot. - Cudownie smakujesz - powiedział. Gładził jej plecy i piersi. Znowu był podniecony. Wsunął rękę między jej gorące uda, ale ona zsunęła się po jego ciele w dół. - Och, nie! - zawołał, gdy zaczęła działać. - Co robisz? - Podziemną robotę, tajny agencie - mruknęła, znikając pod prześcieradłem. Jęknął z rozkoszy, gdy zaczęła go pieścić ustami. Czuł każdy ruch języka. Zamknął oczy, by pogłębić doznania. Kiedy już nie był w stanie wytrzymać więcej, wyciągnął ją spod prześcieradła. - Bryce... - w głosie Klary słychać było rozczarowanie. - Ty mała czarownico - szepnął jej do ucha. - Jak myślisz, ile jeszcze mogę znieść? - Dużo więcej - roześmiała się, a on wsunął palce między jej uda.