Od miesiąca Tammy znów spała w namiocie pod gwiaz¬dami i wspinała się po drzewach, ale ani na moment nie potrafiła przestać myśleć o pewnym małym księstwie leżą¬cym po drugiej stronie globu. Nieustannie odczuwała pokusę, by skontaktować się z panią Burchett lub Dominikiem i zasypać ich gradem pytań o Marka i Henry'ego. Nie. Już wybrała. Powierzyła siostrzeńca opiece ukochanego m꿬czyzny, a sama usunęła się w cień. Tak musi zostać. To je¬dyna możliwość.

wpływem wiatru, uniemożliwiła Motylowi lądowanie na sobie. Mały Książę machnął kilka razy ręką przed Motylem i skutecznie go wypłoszył. Odleciał i już więcej się nie pojawił. - Przepraszam... - powiedziała cicho zawstydzona Róża. - Nie przepraszaj. On wcale nie był tobą naprawdę zachwycony. Udawał tylko zachwyt. Motyle nie umieją się zachwycać... Widząc ogromne zawstydzenie Róży, Mały Książę pochylił się i złożył na jej płatkach długi delikatny pocałunek. Później cicho odszedł na bok i bardzo dokładnie sprawdził, czy gdzieś na planecie nie znajdują się jakieś gąsienice. Kiedy podszedł do Róży, by ją przykryć na noc kloszem, wydała mu się wyjątkowo piękna. I wyjątkowo mu bliska. Chciał jej to okazać, ale nie wiedział jak. Pochylił się więc, by pocałować ją na dobranoc, kiedy nieoczekiwanie usłyszał: - Motyle nie umieją troszczyć się o kwiaty, nie umieją podlewać róż ani przykryć kloszem... Cieszę się, że mam ciebie... Tego wieczoru więcej nie rozmawiali. Razem podziwiali w milczeniu zachód słońca... Następnego ranka Róża krócej niż zwykle zajmowała się sobą. Widać było, że bardzo pragnie coś powiedzieć, lecz wciąż się czuje zawstydzona. Poza tym zjawiły się wędrowne ptaki. Przylot wędrownych ptaków na planetę Małego Księcia nie był czymś wyjątkowym. Ale też nie były to jakieś regularne odwiedziny. Niekiedy zjawiały się rzadko, a czasem bardzo często składały swą przelotną, niezapowiedzianą wizytę. To dzięki ich przemocy Mały Książę opuścił kiedyś Różę i gościł na planecie Króla, Próżnego, Pijaka, Bankiera, http://www.nabudowie.net.pl Twarz kamerdynera przybrała wyraz urażonej niewin¬ności. - Ja? Wypytywać? Waszą Wysokość? Gdzieżbym śmiał! Mark tylko się uśmiechnął i spojrzał na zegarek. - Monsieur Lavac przyjdzie o dziewiątej, powiadasz...To jeszcze jest trochę czasu. Czy panna Ingrid zeszła już na śniadanie? - Nie, Wasza Wysokość. - Och, co za szkoda... W takim razie chyba pójdę na mały spacer. - Świetny pomysł. Południowy stok jest bardzo przy¬jemny o tej porze dnia - zgodził się Dominik i odwrócił głowę, by ukryć chytry uśmieszek. Mark wziął prysznic w rekordowym tempie, wskoczył w dżinsy, włożył koszulę i sięgał właśnie po buty, gdy nie¬oczekiwanie powodowany nagłym impulsem postanowił wyjść z zamku boso. Szybko tego pożałował. Alejka między marmurowymi schodami a trawnikiem była wysypana żwi¬rem, który boleśnie wbijał mu się w stopy. Mark skrzywił się mimo woli, a Tammy roześmiała się na ten widok. - Chyba Wasza Wysokość zapomniał swoich książęcych bamboszy. - Często chodzę boso - oznajmił z godnością Mark. - Aha. A ja często chadzam w koronie. Pomyślał, że w życiu nie widział równie ujmującego uśmiechu. - I jak ci się tu podoba?

- Przed chwilą zaprosiłem cię na wspaniały poczęstunek, a mimo to nadal mnie atakujesz. Nie mogę się pogodzić, że jutro stąd wyjedziesz, myśląc o mnie tak źle. - Nigdzie się jutro nie wybieram. 14 Beck zahamował tak gwałtownie, że samochód prześlizgnął się dobre kilka metrów po żwirowanej drodze, zanim się zatrzymał. - Dlaczego? - spytał. - Co za różnica? - Dziś po południu byłaś gotowa wyjechać. Co sprawiło, że zmieniłaś zdanie? - Chris jest podejrzanym w sprawie śmierci Danny'ego. - Kto ci to powiedział? - Huff. Beck myślał przez chwilę nad tym, co usłyszał. Zdjął nogę z hamulca i wrzucił bieg. - Czy to leki skłoniły go do wygadywania takich rzeczy? - Nie. Miał całkiem jasny umysł. - Czy możesz... czy opowiesz mi o tym? Wzruszył ramionami z udawaną nonszalancją. - Rudy Harper poprosił Chrisa o przybycie do biura, by odpowiedział na kilka pytań. - Spojrzał na nią. - Najwyraźniej twój komentarz na temat niechęci Danny'ego do wędkowania bardzo podekscytował detektywa Scotta. - Pomyślałam, że to może być ważne. Danny nienawidził domku rybackiego. Nigdy tam nie jeździł. - To prawda, że od kiedy tu zamieszkałem, nigdy się tam nie pojawił - przyznał Beck. - A przynajmniej nic o tym nie wiem. - Czy to nie dziwne, że tam właśnie umarł? - Nie wiem. Tak uważasz? Dojechali już do granicy miasta i Beck zatrzymał się na światłach. Sayre nie odpowiedziała na pytanie, więc spojrzał na nią i powtórzył: - Dlaczego to takie dziwne, że Danny umarł w domku rybackim? Z jakiego powodu tak go nie znosił? Milczała jak zaklęta. - Bał się węży? Miał uczulenie na trujący bluszcz? Dlaczego nienawidził domku rybackiego? - Bolesne wspomnienia z dzieciństwa - rzuciła ostro. - Wystarczy? - Wystarczy. Natychmiast się wycofał. Światła zmieniły się na zielone i poprowadził samochód przez skrzyżowanie. Usłyszał, jak Sayre wzdycha, opierając głowę o boczną szybę. - Chcesz poznać tę historię? - Tylko jeśli masz ochotę ją opowiedzieć. - I tak dowiedziałbyś się o tym od Chrisa. Moja wersja przynajmniej nie będzie osłodzona. Może dzięki temu lepiej zrozumiesz, jak wyglądało życie rodzinne Hoyle'ów w czasach naszego dzieciństwa i pojmiesz rzeczywistą naturę człowieka, dla którego pracujesz. Pewnego dnia, niedługo po śmierci naszej matki, Huff doszedł do wniosku, że rodzina powinna wybrać się na wycieczkę lub coś w tym rodzaju, by spędzić ze sobą czas. Było to ogromne ustępstwo z jego strony - jak wiesz, rzadko kiedy pozwala sobie na nieobecność w odlewni. Zabrał nas do domku rybackiego, wyposażył w wędki oraz przynętę i zaczął uczyć mnie i Danny'ego łowić ryby. Oczywiście Chris był już wtedy wprawnym wędkarzem, bowiem Huff od lat zabierał go na ryby. Danny zaczął narzekać, że nie chce tego robić. Nie podobało mu się nakładanie przynęty na haczyk, ponieważ nie chciał skrzywdzić robaka. Powiedział, że ma nadzieję, iż nie złowi ryby, bo wtedy ona by umarła. Po odejściu matki Danny był przejęty ideą śmierci. Tydzień wcześniej płakał całymi godzinami nad martwym świerszczem, którego znalazł na werandzie. Zamiast jednak pocieszyć dzieciaka, spróbować jakoś mu to wszystko wytłumaczyć albo po prostu dać mu spokój, bo w końcu, co za różnica, czy złapałby rybę tego dnia, czy nie, Huff potwornie się wściekł. Powiedział Danny'emu, że nie pójdzie do domu, dopóki czegoś nie złowi. Kazał mu tkwić w tym śmierdzącym żółtym mule przez całe popołudnie, nie szczędząc ojcowskiej pogardy i drwiny ze strony Chrisa. Mój starszy brat miał pod tym względem wolną rękę, był wręcz zachęcany do upokarzania Danny'ego. Zanim dziecku udało się złapać rybę, słońce już dawno zapadło za horyzont. Zdejmując ją z haczyka, Danny płakał przez cały czas, ale wreszcie mu się udało - skończyła Sayre miękko. - Zrobił to, a potem, w jedynym akcie buntu, jaki kiedykolwiek u niego widziałam, wrzucił nieszczęsną rybę z powrotem do wody i przysiągł, że nigdy więcej nie będzie wędkował. Beck zaparkował tuż przed recepcją hotelu. Gdy Sayre kończyła opowieść, usiadł twarzą do niej, kładąc ramię na oparciu jej fotela. Kilka milimetrów dalej i palce dotknęłyby jej ramienia. Wyraźnie widział, kiedy pogrążona we wspomnieniach Sayre zorientowała się, że przez cały ten czas była w centrum jego uwagi, wyprostowała się bowiem i odchrząknęła. - Danny nienawidził tego miejsca. Wiązały się z nim zbyt bolesne wspomnienia. Dlaczego więc zdecydował się pójść tam owego niedzielnego popołudnia? - Może właśnie dlatego, Sayre. Jeśli był wystarczająco przygnębiony, żeby popełnić samobójstwo, w masochistycznym odruchu wybrał miejsce związane z najboleśniejszymi wspomnieniami? - Jeżeli to było samobójstwo. - Spojrzała mu prosto w oczy. - Dlaczego szeryf przesłuchiwał Chrisa? - Nie przesłuchiwał. Chris musiał tylko... - Tak, tak, wiem. Musiał tylko odpowiedzieć na kilka pytań, które jednak okazały się na tyle poważne, żeby przyprawić Huffa o atak serca. Beck odwrócił głowę i spojrzał na czerwoną neonową strzałkę wskazującą drzwi do recepcji. Przez dużą szybę widział właściciela, siedzącego w fotelu, obracającego w ustach wykałaczkę i oglądającego telewizję. Nie wykazał najmniejszego zainteresowania potencjalnymi klientami. Najwyraźniej nie było to takie znów niezwykłe, że mężczyzna i kobieta spędzali jakiś czas w wozie przed hotelem, dyskutując o tym, czy wynająć tu pokój. - Znaleźli w domku coś, co czyni Chrisa podejrzanym. Powiedział, że nie odwiedzał tego miejsca od tamtej nocy, gdy Frito pogonił rysia - powiedział, znów patrząc na nią. - Myślę, że twój brat mówi prawdę. - Co tam znaleźli? - Pudełko zapałek z klubu w Breaux Bridge. - To wszystko? Niezbyt solidny dowód rzeczowy. To pudełko mógł zostawić tam ktokolwiek, o każdej porze. - Normalnie bym się zgodził. Sęk w tym, że to nowy klub. Jego otwarcie nastąpiło dopiero w sobotę, w noc przed śmiercią Danny'ego. Wcześniej nikt nie mógł wejść w posiadanie firmowych zapałek - wyjaśnił Beck. - Chris przyznał się, że był w klubie tej nocy i wrócił do domu późno. Powiedział też, że palił podczas imprezy, miał więc powód, by zatrzymać pudełko zapałek. - Nie przypuszczam, aby Danny również odwiedził to miejsce. Beck potrząsnął głową. - Nie to miejsce, a już na pewno nie ostatnio. Poza tym nie palił, więc to mało prawdopodobne, że zgubiłby potem zapałki. Bo skąd miałby je wytrzasnąć między sobotnim wieczorem a niedzielnym popołudniem, skoro rano poszedł do kościoła? - Tak więc detektyw Scott chciał się dowiedzieć, jakim sposobem pudełko zapałek, którego nie można było dostać przed sobotnią nocą, w niedzielę po południu znalazło się w domku rybackim. Chris był w klubie nocnym, co uczyniło z niego najbardziej oczywistego podejrzanego. - To teoria Scotta. - Kto inny mógłby to zrobić? - Nie wiem, Sayre, ale jeżeli to wszystko, co Scott ma na Chrisa, sąd nie zechce o tym słyszeć, nawet jeżeli prokurator by się palił do postawienia twojego brata w stan oskarżenia. Sayre zdawała się nieco zaskoczona tym sądowym żargonem. - Naprawdę sądzisz, że dojdzie aż do tego? - Nie. Bo co z motywem Chrisa? Było to pytanie retoryczne, ale Sayre źle odebrała jego intencje. - Nie sądzę, by Chris potrzebował motywu do robienia tego, co chce. Beck nie mógł się z nią kłócić w tej sprawie, gdyż wiedział, że to prawda. Po chwili milczenia Sayre powiedziała: - Postanowiłam zostać w Destiny, dopóki sprawa się nie rozwiąże. - Co z twoją firmą? - Dziś rozmawiałam z moją asystentką. Nie mam w tym tygodniu żadnych pilnych zleceń, a wszystkie spotkania z klientami można przełożyć na później. Poza tym, ta sprawa jest ważniejsza. Nie kontaktowałam się z Dannym od ponad dziesięciu lat - jej głos zadrżał, niemal się załamując. Beck odniósł wrażenie, że było jeszcze coś ważnego, co wpłynęło na tę decyzję. Nie podzieliła się z nim jednak swoją tajemnicą. - Nie mogę pozwolić, aby jego śmierć pozostała nierozwiązaną zagadką -podjęła. - Bez względu na to, czy sam odebrał sobie życie, czy też nie, muszę wiedzieć, co się stało, choćby dla własnego spokoju. Poza tym jestem to winna naszej matce. Danny był jej ulubieńcem. Jeśli zostawię tę sprawę w rękach Huffa i Chrisa, śmierć mojego młodszego brata pójdzie w niepamięć. Nie potrafiłabym przejść nad tym do porządku dziennego, jakby było to kolejne nieistotne zdarzenie w moim życiu. To złamałoby mamie serce. Przynajmniej tyle mogę dla niej zrobić. I dla Danny'ego. - Sięgnęła w kierunku klamki. - Sayre? - Beck dotknął jej ramienia. Spojrzała na niego, ale nie potrafił znaleźć odpowiednich słów. Powód pozostania jej w mieście był całkowicie bezinteresowny. Jakie mógłby znaleźć kontrargumenty? Najlepiej dla niej byłoby, gdyby wyjechała, ale Beck nie potrafił znaleźć w sobie wystarczająco dużo chęci, aby ją do tego nakłonić. Chwila milczenia się przedłużała. Wreszcie Sayre powiedziała: - Nie musisz mnie odprowadzać. Dziękuję za kolację i dobranoc. Beck pozwolił jej wysiąść z samochodu i wyciągnąć torbę podróżną zza siedzenia. Zatrzaskując drzwi, nie spojrzała na niego ani razu. Usłyszał brzęknięcie dzwoneczka zawieszonego nad drzwiami recepcji, gdy weszła do środka. Przyglądał się jej przez szybę. W myślach nakazał sobie natychmiast odjechać, skończyć z tym wszystkim. Sięgnął w stronę stacyjki. Im mniej będzie miał do czynienia z Sayre Lynch, tym lepiej dla wszystkich, zwłaszcza dla niego. I tak przecież go nie lubiła. Po co się za nią włóczy? - Do diabła! Gdy Sayre wyszła z biura, dzierżąc w ręku klucz do pokoju, Beck czekał na nią pod drzwiami. Sięgając po jej torbę, spytał: - Piętro czy parter? - Nie musisz mnie odprowadzać. - Huff nigdy by mi nie darował, gdyby przytrafiło ci się coś złego. - Co takiego mogłoby mi się przydarzyć? Wyjął torbę z jej dłoni. - Nie ma o czym mówić, Sayre. Z rezygnacją wskazała na długi, klimatyzowany korytarz. - Ostatni pokój - powiedziała i roześmiała się gorzko. - Huff. Kogo próbujesz oszukać, że on troszczy się o moje zdrowie? - Rozumiem, że dziś w szpitalu nie doszło do pojednania? - Znów zabawił się moim kosztem. Kolejna z jego brudnych, chorych gierek. - Myślał, że umiera. Może się mylisz. - Nie. - Żadnych wątpliwości? - Absolutnie żadnych. - Rozumiem, że kiedy przerwał twój romans z Clarkiem Dalym... - Co takiego? - Sayre zatrzymała się gwałtownie i chwyciła Becka za ramię. - Co ty o tym wiesz? - Tylko to, co powiedział mi Chris. - Chris opowiedział ci o mnie i Clarku? Kiedy? - Podczas twojej wizyty na oddziale. - Dlaczego? Jej palce zaciskały się kurczowo na jego łokciu, chociaż Beck przypuszczał, że wcale nie była tego świadoma. Oczy Sayre płonęły wściekłością. - Spytałem Chrisa, dlaczego między tobą a Huffem panuje taka niezgoda - odparł spokojnie licząc na to, że nieco rozładuje sytuację. - Cóż, mam nadzieję, że spodobała ci się jego opowieść. Puściła jego ramię i ruszyła dalej korytarzem. Gdy doszła do ostatnich z rzędu identycznych drzwi, wsunęła klucz w zamek z taką furią, że Beck się zdziwił, iż go nie złamała. Wyszarpnęła mu torbę i wrzuciła ją do pokoju. - Nie wspomniałbym o tym, gdybym wiedział, że tak cię to zdenerwuje. - Denerwuje mnie to, że ty i Chris plotkujecie jak dwie stare baby na temat mojego prywatnego życia. Nie miał żadnego powodu, by rozmawiać o tym z tobą ani z kimkolwiek innym. Nie znaleźliście lepszego tematu? - Nie plotkowaliśmy. Poza tym, to już stare dzieje... - spojrzał na nią pytająco, mrużąc oczy - prawda? - Co cię to obchodzi? - Obchodzi mnie to tak samo, jak twoje dwa małżeństwa. - O tym też rozmawialiście? - Są częścią historii waszej rodziny. - Do której ty nie należysz. - Zgadza się. Jestem jedynie obserwatorem. Po prostu byłem ciekaw. - Czego? - Dwóch mężów w ciągu trzech lat. Pierwszego wybrał Huff, co wyjaśniałoby, dlaczego małżeństwo nie przetrwało zbyt długo. Co spowodowało rozpad drugiego? Sayre stała zesztywniała, nie odpowiadając. - Brak wspólnej płaszczyzny porozumienia? Nieodwzajemnione uczucia? Pamięć o Dalym? Założę się, że nadal coś do niego czułaś. Rozumiem, że wasz związek był bardzo poważny. - Niczego nie rozumiesz. - A zatem wyjaśnij mi to, Sayre. Wytłumacz, żebym zrozumiał. Zawrzała gniewem. - Może myślałaś, że jeśli nie wolno ci być z mężczyzną, którego kochasz, to chciałaś chociaż mieć coś z życia. - Tak - syknęła. - To właśnie zrobiłam. Chcesz spróbować, jak to jest? Wyciągnęła rękę, objęła go za szyję, przyciągnęła twarz Becka do swojej i wycisnęła na jego ustach twardy, gniewny, buntowniczy pocałunek. Puściła go tak gwałtownie, że głowa odskoczyła mu do tyłu. Odwracając się, weszła do pokoju i już miała zatrzasnąć drzwi, gdy Beck ją przytrzymał. - Chcę więcej. Obejmując ją w talii, przyciągnął do siebie brutalnie i wepchnął do pokoju. Kopniakiem zatrzasnął drzwi, jednocześnie całując ją namiętnie. Rozchylił jej wargi i wepchnął pomiędzy nie język. Sayre próbowała odwrócić głowę, lecz Beck chwycił jej twarz w dłoń i przytrzymał, całując głęboko. Nagle objęła jego głowę, palcami wczepiając się we włosy. Nie próbowała go jednak odepchnąć, ale przyciągnęła do siebie, oddając pocałunek gorąco, mocno, wydając z siebie ciche, wibrujące dźwięki, które doprowadzały go do szaleństwa. Natychmiast zmniejszył gwałtowność pocałunku. Przestał więzić jej twarz w uścisku dłoni i zaczął gładzić ją po twarzy. Ich języki nadal wykonywały swój taniec, teraz nabrzmiały seksualnością, nie gniewem. Beck przesunął się tak, że Sayre oparła się plecami o drzwi. Przywarł do niej, przyciskając swoje podbrzusze do jej bioder i pragnąc nade wszystko, aby dzielące ich ubrania nagle zniknęły. Zaczerpnął powietrza. - Wiedziałem, że tego chcesz - wymruczał z ustami tuż przy jej wargach. Sayre zaprzeczyła gwałtownie, potrząsając głową, oddychała szybko, ale jednocześnie odchyliła głowę, pozwalając jego wargom ześlizgnąć się po szyi. Jej skóra była pokryta warstewką słonego potu. Rozpiął bluzkę i zaczął całować jej piersi, krągłe w nisko wyciętym staniku. Gdy pocałował przez jedwab jej pobudzony sutek, jęknęła: - Nie, nie. Jednak nie przestał, a Sayre nie próbowała go powstrzymać. Całując ją w usta, chwycił dłońmi biodra i przyciągnął ją do siebie. - O Boże - jęknęła i odwróciła się twarzą do drzwi. Niepowstrzymywany, podniósł jej ramiona nad głowę, opierając je o drewniane drzwi. Pieścił jej szyję wargami, gdy tymczasem dłonie ześlizgnęły się po wnętrzu ramion w dół i do przodu. Chwycił piersi, ścisnął, pogładził, a potem zjechał na brzuch, biodra, uda, aż do kolan. W drodze powrotnej jedną rękę wsunął pod spódnicę. Materiał zbierał się wokół jego nadgarstka, gdy dłoń wędrowała wyżej i wyżej po najdłuższym, najgładszym udzie, jakie mężczyzna mógłby sobie wymarzyć. Jej stringi były uszyte z mikroskopijnego kawałka jedwabiu. Zaczął ją pieścić przez materiał, a potem wsunął rękę pod spód, gdzie przywitał go gąszcz delikatnych włosów i miękkie ciało. Palcami odnalazł jej źródło, gotowe na jego przyjęcie. Podniecony, wdzięczny i zaskoczony, wyszeptał jej imię. Naparł lekko dłonią na jej gorący punkt. Sayre zareagowała, drgnąwszy z miękkim westchnięciem. Odruchowo poruszyła biodrami w przód i w tył i gdy to zrobiła, Beck jęknął z niewyobrażalnej rozkoszy. Stał tak, wpasowany pomiędzy jej pośladki, a Sayre poruszała się w szalonym rytmie. Gdy osiągnęła orgazm, naparł na nią jeszcze mocniej, przyciskając do drzwi. Oparła czoło o chłodne drewno, oddychając szybko, wreszcie nawet najmniejsze drżenie rozkoszy zniknęło, a wraz z nimi napięcie. Uspokoiła się. Beck wyciągnął dłoń spod sukienki i wygładził ją. Oparł dłonie na talii Sayre, gładząc lekko od czasu do czasu, jakby dając do zrozumienia, że potrafi być cierpliwy. Minęła dobra minuta, zanim wreszcie odwróciła się do niego. Włosy, skręcone od wilgoci, okalały twarz, tworząc idealną ramę dla oczu w kolorze najsilniejszej whisky, jaką mógłby się upić mężczyzna, i ust, których nie miał dosyć. Nad górną wargą perliły się krople poru. Uśmiechając się, otarł tę wilgoć kciukiem, - No, musiałaś się naprawdę wysilić - powiedział. - Jeżeli jeszcze raz mnie dotkniesz, zabiję cię. Cofnął się zdumiony. - Słucham? - Chyba wyraziłam się jasno. Zrozumiał teraz, że ogień w jej oczach nie był wyrazem podniecenia, lecz gniewu, niemal pierwotnego w swej intensywności. Gdyby zignorował ostrzeżenie i dotknął jej, mogłaby mu skoczyć do gardła. - Mówię poważnie - ostrzegła. - Nie dotykaj mnie. Rozgniewany jej tonem, rzucił: - Minutę temu nie miałaś nic przeciwko mojemu dotykowi. Chcesz, żebym przypomniał ci szczegóły? - Wyjdź stąd. Machnięciem ręki kazał jej się odsunąć od drzwi, z trudem powstrzymując się od fizycznego z nią kontaktu. Otworzył brutalnie drzwi, zrobił krok i znowu na nią spojrzał. - Na kogo jesteś zła, Sayre? Na mnie czy na siebie? - Wynoś się. - Wiedziałaś, że to się stanie. - Idź. - Od pierwszego spotkania oboje wiedzieliśmy, że to nieuniknione. Potrząsnęła wściekle głową. - Chciałaś, żeby to się stało i podobało ci się. - Nieprawda! - Nie? Wyciągnął rękę i przesunął kciukiem po jej dolnej wardze. Pokazał jej kropelkę krwi, startą z miejsca, w którym ją przygryzła. Pochyliwszy się blisko niej, zostawił ją z jednym wyszeptanym do ucha słowem. Leżąc na wznak w szpitalnym łóżku, z zamkniętymi oczami, Huff usłyszał, że ktoś wchodzi na oddział intensywnej terapii. - Kto to? - Twój utalentowany lekarz. - Dużo czasu potrzebowałeś, żeby pojawić się tutaj - warknął Huff. - Nie jesteś moim jedynym pacjentem - odparł Tom Caroe. Sprawdź A czego chciał? Tammy. Z rozpaczą zacisnął powieki. Zaraz zwariuje. Powinien stąd uciekać, ale już nie mógł. Chciał kobiety, która właśnie siedziała na drzewie z piłą łańcuchową i miała go w nosie. Dosyć tego, wyjeżdża! Zerknął na zaciśnięte malutkie paluszki. Wyjeżdża, aku¬rat! Dobrze, zostanie, jednak przez cały dzień będzie trzymał się z dala od lasu. Nie pójdzie jej szukać. Ma swoją dumę i jeśli ona myśli... Kiedy nie wyglądało na to, żeby ona o nim myślała! Jego tytuł, władza i pieniądze nie robiły na niej najmniej¬szego wrażenia. Nie próbowała go sobą zainteresować. Na¬wet nie chciało się jej ładnie ubrać ze względu na niego! Owszem, dwa razy zrobiła się na bóstwo, ale tylko po to, by Ingrid nie traktowała jej z wyższością. Nie przyszło jej do głowy stroić się dla Marka i nawet się z tym nie kryła. Czy w ogóle zauważała, że był mężczyzną? Z całą pewnością tak, świadczył o tym tamten pocałunek. Odpowiedziała na jego pieszczotę, a jemu prawie odjęło ro¬zum z pożądania... Jęknął na samo wspomnienie. Podjął decyzję. Wieczorem przekaże Henry'ego Tammy, jakoś ją namówi, by od tej pory zajmowała się nim sama i natychmiast wyjedzie do Renouys. Nie może żyć z tą ko¬bietą pod jednym dachem. Oszaleje od tego. Dzień dłużył mu się w nieskończoność. Wielokrotnie od¬czuwał pokusę zadzwonienia na służbę, ale za każdym razem coś go powstrzymywało przed pozbyciem się kłopotu i od-daniem Henry'ego w ręce ochmistrzyni. Może była to myśl o dezaprobacie Tammy, a może fakt, że chłopczyk zaczynał reagować śmiechem, gdy Mark próbował go rozbawiać. Re¬akcja dziecka sprawiała mu ogromną przyjemność, choć nie potrafił wytłumaczyć sobie dlaczego. To wszystko było dla niego nowe i obce, stąpał po nieznanym terytorium. Tammy nie wróciła na lunch. Zaniepokoił się, lecz Mad¬ge wyjaśniła mu, że panna Dexter wzięła ze sobą prowiant na cały dzień. Myśl, by pójść i sprawdzić, jak ona daje sobie radę, powróciła ze zdwojoną siłą. Wyszedł z Henrym na dwór, starał się jednak trzymać jak najdalej od zagajnika. Spacerował z malcem na rękach nad jeziorem i ku swemu własnemu zdziwieniu mówił do niego tak, jakby niemowlę mogło go zrozumieć: - Któregoś dnia odziedziczysz to wszystko. Spójrz, to twoje. To wielka odpowiedzialność, ale też i wielka radość.