wiście spotkała wcześniej Scotta Galbraitha. I to dokładnie

krzyczeć, a blondynka wyglądała na przerażoną. Ale zaraz potem znów zapanował chaos. Taca z hukiem upadła na podłogę. Cola wylała się z kubka. Jamie krzyknął zrozpaczony, widząc, jak smakołyki, o których marzył, rozsypują się po ziemi. Willow podbiegła do niego, podczas gdy sprawcy nieszczęścia wrócili do swojej sprzeczki. - To wszystko twoja wina, Amy! Gdybyś nie była taką paskuda... - Ty to zrobiłaś! - Amy nie kryła oburzenia. - Ty, Lizzie. - Chcę więcej frytek - zapłakał mały chłopczyk, uderzając rytmicznie piąstkami w plastikową tacę. - Więcej! Więcej! Jamie łkał cicho. - Ależ kochanie. - Willow przytuliła go z całej siły. - Nie R S płacz, to nie twoja wina. Byłeś bardzo ostrożny. Nie płacz. Zobacz, zaraz zawołamy kogoś, żeby tu posprzątał, a sarni pójdziemy zamówić jeszcze raz to samo. Jamie odsunął się od matki. Wierzchem dłoni otarł załzawione policzki. - Chcę do domu! Nie podoba mi się tu dzisiaj. - Popatrzył http://www.eplyty-warstwowe.info.pl - No to czas odpocząć. - Znów się uśmiechnął. -1 śpij spokojnie. Wszystko mam pod kontrolą, a w razie czego wiem, gdzie cię szukać. Liz po raz ostatni rzuciła okiem na salę, skinęła na pożegnanie kelnerkom i wyszła z restauracji, kierując się w stronę auta. Parkowała o dwie przecznice od Bourbon, na niewielkim placyku. Nie przeszkadzało jej, że musiała przejść kilkaset metrów, chociaż rzadko kończyła przed dziesiątą trzydzieści. Ta część Dzielnicy należała do najbardziej ludnych, a ona na wszelki wypadek zawsze miała ze sobą wierną puszkę gazu. Wierną. W przeciwieństwie do Santosa. Odgoniła od siebie natrętne myśli i wciągnęła głęboko rześkie, nocne powietrze. Musiała się trzymać. Była przecież twarda. Spędzała całe dnie w restauracji nie tylko z konieczności, ale i z wyboru. Im dłużej, im ciężej pracowała, tym mniej miała czasu na myślenie o Santosie. Po wszystkim, co między nimi zaszło, nadal go kochała. Nie wybaczy mu jednak tego, że zdradził ją właśnie z Glorią. Gdyby wiedziała, jak mu odpłacić, na pewno by to zrobiła. Dotarła do Bourbon Street i popatrzywszy w lewo, a potem w prawo, zatrzymała się zdziwiona. Na wprost niej szła Hope St. Germaine. Liz zesztywniała. Nocne życie Dzielnicy Francuskiej z pewnością nie było dla Hope. Chyba że wypełniała tu jakąś misję miłosierdzia. Ale sama? O tej porze? Nie zatrzymując się, Liz spuściła głowę, zawróciła i poszła za Hope. Zdziwiła się jeszcze bardziej, gdy kobieta weszła do Paris Nights, klubu striptizowego, którego właścicielem był Chop Robichaux. Liz nie znosiła Chopa. Podczas spotkań Stowarzyszenia Kupców i Restauratorów Dzielnicy Francuskiej facet mierzył ją od stóp do głów, jakby zastanawiał się, ile też może być warta na rynku. Słyszała o jego dawnych działaniach, o zatargach z prawem. Od pewnego znajomego dowiedziała się o takich rzeczach, że potem śniły jej się nocami koszmary. Pokręciła głową. Co ją obchodzi Chop, Hope i jej wizyty w Paris Nights? Pomimo to weszła za nią do klubu. Zatrzymała się przy drzwiach, a gdy jej oczy przywykły do półmroku, spostrzegła, że Hope rozmawia przy barze właśnie z Chopem. Poczekała, aż flegmatyczny właściciel obejdzie bar, po czym oboje zniknęli na zapleczu. Liz przymrużyła oczy. Jakie interesy mogą łączyć szanowaną panią St. Germaine z plugawym handlarzem płatnym seksem? Poszła za nimi, przezornie zachowując odpowiedni dystans. Wśliznęli się za scenę. Wyciągnęła szyję, próbując dostrzec coś między wirującymi tancerkami i zobaczyła, że Hope przesuwa po stole coś, co przypominało kopertę.

Sanders. - Dlaczego pani sądzi, Ŝe on jest taki nieustępliwy? -zapytała. - Mark uwaŜa siebie za takiego samego macho, jakim był jego ojciec. Ja w to, rzecz jasna, nie wierzę. Dlatego namawiałam go, by zajął się Eriką, wtedy sam się przekona, Ŝe nie miał racji. Obserwuję go, jak odnosi się do dziecka, jakim darzy je uczuciem. Podejrzewam czasem, Ŝe nie zdaje sobie z tego sprawy. Sprawdź - Takie miękkie i słodkie - mruknął, nie przestając jej całować. Nagle w oddali rozległ się tętent końskich kopyt i głośne okrzyki jeźdźców. Clemency gwałtownie wyrwała się z objęć nieznajomego, a potem drżącymi palcami podniosła grzebyki i wpięła je we włosy. Wstała i z rumieńcem na twarzy oparła się niezgrabnie o furtkę. Wkrótce nadjechały wierzchem dwie osoby - mężczyzna i kobieta. Jeździec zeskoczył z konia i krzyknął do rannego: - Truskawka wróciła bez ciebie, co się stało? - Niebiańska interwencja - odparł zapytany, potrząsając głową. - O, z pewnością. Ostrzegałem cię, że klacz nie jest w formie. Amazonka, zgrabna kobieta odziana w wytworny zielony kostium z aksamitu, ześlizgnęła się z konia i przechodząc żwawo obok dziewczyny, powiedziała: - Musimy cię odwieźć do domu. Ta panna - wskazała niedbale ręką na Clemency - z pewnością zawiadomi doktora Burnleya. Jej towarzysz pomógł mężczyźnie wstać, otrzepał go z kurzu, a potem podniósł leżący na ziemi bat i czapkę jeździecką. - Naturalnie. Dobra dziewczyno, biegnij zaraz do posiad¬łości Stoneleigh. - Sięgnął do kieszeni i rzucił jej pół gwinei. - Oriano, zabierz jego rzeczy, ja zaś pomogę mu wsiąść na mojego konia. - Zwrócił się ponownie do Clemency: - Nie stój tak, moja mała, zmykaj! Tego samego wieczora Clemency wracała powozem do domu na Russell Square i jeszcze raz analizowała wydarzenia minionego dnia. Właściwie cóż takiego się stało? Jak się dowiedziała od Biddy, mężczyzna, który ją pocałował, bawił od niedawna w gościnie u państwa Baverstocków w Stone¬leigh. Podobnie jak jego przyjaciel, najwyraźniej wziął ją za wiejską dziewkę i korzystając z okazji, niespodziewanie pocałował. Sądząc z jego zachowania, czynił już to zapewne niejednokrotnie.