Tammy w zamyśleniu obróciła w palcach kieliszek ze znakomitym czerwonym winem, którym popijali pysznego homara. Właściwie miała już serdecznie dość sekretów. Wystarczy, że matka i siostra ukrywały prawdę, przez co ucier¬piał Henry. Może należało postawić na szczerość.

zamierzało to zapytać, kiedy Badacz Łańcuchów sam podjął swą opowieść: - Pewnego dnia przyszedł do mnie pewien człowiek i poprosił, bym dał mu pracę. Uprzedziłem go, że praca będzie ciężka, lecz się nie zniechęcił. Muszę przyznać, że pracował wyjątkowo uczciwie i nigdy, jeśli chodzi o pracę, nie mogłem na niego narzekać. Niestety, dobrze wywiązywał się tylko z pracy... - Co się stało? - zapytał Mały Książę. - Kiedyś musiałem wyjechać na dłużej. Powiedziałem więc swemu pracownikowi, co ma robić i poleciłem mu, by dbało Światło Księżyca. Z pracy wywiązywał się jak zwykle bez zastrzeżeń... - A Światło Księżyca? - dopytywał się Mały Książę. - Właściwie to nawet nie wiem, co naprawdę się stało. Powiedział mi tylko, ze zapomniał o opiece nad kwiatem i kiedy zobaczył, że kwiat zmarniał, to go po prosu wyrzucił... Badacz Łańcuchów znów na chwilę zamilkł, lecz tym razem Mały Książę się nie dopytywał. - Kiedy zobaczył, jak bardzo byłem przywiązany do Światła Księżyca -ciągnął dalej swą opowieść Badacz Łańcuchów - chciał mi wynagrodzić stratę i zaczął sprowadzać różne kwiaty i inne rośliny. Stąd mam ich teraz aż tyle. Są piękne i dbam o nie, ale żadne z nich nie jest Światłem Księżyca... Mały Książę chciał pocieszyć Badacza Łańcuchów i opowiedzieć mu o Swojej Róży, lecz po chwili rozmyślił się. Zrozumiał bowiem, dlaczego Róża nie wyjawiła mu prawdziwej przyczyny odmowy uczestniczenia w tej podróży. Z tego samego powodu nie wspomniał Badaczowi Łańcuchów o Róży. - Stałem się bardzo smutny i milczy... Pewnego dnia mój pracownik opuścił mnie bez pożegnania. Chociaż właściwie pożegnał się, bo ułożył z łańcuchów napis: "Przepraszam. Wybacz..." Żałuję. że mnie opuścił, bo nie http://www.endometrium.biz.pl/media/ - Proszę! Do jadalni zajrzała pani Burchett, wyraźnie zaciekawio¬na, czemu nie poproszono jej od razu. Jednak wystarczył jej jeden rzut oka na ich twarze, by domyślić się wszyst¬kiego. - Najmocniej przepraszam, nie chciałam przeszkadzać, ale nie mogę uspokoić panicza. - Ruchem głowy wskazała Henry'ego, którego trzymała na ręku. - Spał całe popołud¬nie, a niedawno przebudził się i zaczął płakać. Buzia małego była mokra od łez. Wyciągnął rączki do Tam-my, która na ten widok przeżyła potężny wstrząs - kolejny w ciągu zaledwie kilku minut. Henry do tej pory nikogo nie rozpoznawał! Serce podskoczyło jej w piersi z radości. - Proszę mi go dać - wyszeptała zdławionym głosem i porwała siostrzeńca z rąk ochmistrzyni. - Już dobrze, Henry, już jestem... Właśnie szłam do ciebie. Już dobrze... Zaniosę cię na górę. - Zostań - odezwał się dziwnym tonem Mark. - Mu¬simy porozmawiać. Zerknęła na niego. Czuła się rozdarta, ale dziecko miało pierwszeństwo. - Henry mnie potrzebuje. - Możesz go utulić tutaj. - Możemy porozmawiać rano. - Rano już mnie tu nie będzie. Tammy zamarła.

jeszcze raz poczuć zapachy cayenne i filé[utarte liście sasafrzanu], usłyszeć żargon ludzi, którzy serwowali dania cajun, przygotowane w niespełna trzy minuty. Nowoczesne autostrady czyniły podróż znacznie krótszą, ale Sayre wolałaby teraz jechać drogą, którą znała, ze szpalerem drzew rosnących tak blisko siebie, że ich gałęzie przeplatały się, tworząc sklepienie rzucające kratkowany cień na asfalt. Tęskniła za czasami, kiedy mogła podróżować z opuszczonymi oknami i zamiast duszących spalin wdychać świeże powietrze przesycone zapachem kapryfolium magnolii, z nutką wilgoci z rozległych mokradeł. Zmiany, które nastąpiły tu w ciągu ostatnich dziesięciu lut, drażniły jej zmysły i znieważały wspomnienia miejsca, w którym dorastała. Mimo to wiedziała, że jej wewnętrzne przeobrażenie było prawdopodobnie równie drastyczne, choć może mniej widoczne. Ostatnim razem, gdy znalazła się na tej drodze, jechała w przeciwnym kierunku, uciekając z Destiny. Tamtego dnia im bardziej oddalała się od domu, tym lepiej się czuła, zupełnie jakby warstwa po warstwie opadały z niej wszystkie negatywne wspomnienia. Dzisiaj wracała i strach ciążył jej niczym średniowieczna zbroja. Nostalgia, nieważne jak dręcząca i silna, nigdy nie skłoniłaby jej do powrotu. Tylko śmierć brata, Danny'ego, mogła ją do tego zmusić. Najwyraźniej wytrzymał z Huffem i Chrisem tak długo, jak potrafił, po czym uwolnił się od nich w jedyny dostępny dla niego sposób. Gdy zbliżyła się do rogatek Destiny, jakby na zawołanie zobaczyła najpierw kominy. Sterczały wojowniczo nad miastem, wielkie, czarne i szpetne, wypuszczając jak co dzień kłęby dymu. Zamknięcie pieców, nawet w dniu pogrzebu Danny'ego byłoby zbyt kosztowne i niewydajne. Znając Huffa, wiedziała, że prawdopodobnie nawet nie przeszło mu przez myśl, żeby w ten sposób uszanować pamięć najmłodszego dziecka. Na wielkim transparencie na granicy miasta widniał napis: „Witamy w Destiny, domu Hoyle Enterprises". Tak jakby był to jakiś powód do dumy, pomyślała. Odlewanie żelaznych rur uczyniło Huffa bogaczem, ale jego pieniądze były znaczone krwią. Sayre jechała ulicami miasta, które kiedyś przemierzała na rowerze. Później nauczyła się prowadzić i rozbijała się po nich samochodem z przyjaciółmi, szukając rozrywki, chłopców i każdej szalonej uciechy, jaką potrafili wymyślić. Od kościoła metodystów dzieliło ją jeszcze jedno skrzyżowanie, gdy usłyszała dźwięk organów. Były podarunkiem dla parafii od jej matki, Laurel Lynch Hoyle. Przytwierdzono na nich tabliczkę z brązu z jej imieniem. Jako jedyne w całym Destiny, organy były dumą i radością małej kongregacji. Nie mógł się nimi pochwalić żaden z kościołów katolickich, chociaż Destiny było głównie katolickim miastem. Podarunek jej matki był szczery i hojny, ale stał się kolejnym symbolem bezwzględnej dominacji Hoyle'ów nad miastem i jego mieszkańcami. Jakie to smutne, że dziś organy wygrywały pieśń pogrzebową dla jednego z dzieci Laurel Hoyle, syna, który umarł pięćdziesiąt lat za wcześnie, odbierając sobie życie. Sayre dowiedziała się o tym w niedzielę po południu, gdy wróciła do swojego biura ze spotkania z klientem. Zazwyczaj nie pracowała w niedzielę, ale był to jedyny dzień, który ów klient mógł poświęcić na rozmowę. Julia Miller, niedawno świętująca pięciolecie asystowania Sayre, nie pozwoliłaby pracować swojej szefowej samotnie. Podczas gdy Sayre rozmawiała z klientem, sekretarka nadrabiała zaległości w robocie papierkowej. Gdy Sayre wróciła do biura, Julia wręczyła jej kartkę z wiadomością. - Ten pan dzwonił trzy razy, pani Lynch. Nie chciałam podawać mu pani numeru telefonu, chociaż nalegał. Sayre zerknęła na numer międzymiastowy, po czym zmięła kartkę i wrzuciła ją do kosza. - Nie życzę sobie rozmawiać z moją rodziną. - On nie jest pani krewnym. Powiedział, że pracuje dla rodziny i że to bardzo ważne, chce skontaktować się z panią jak najprędzej. - Nie mam ochoty rozmawiać z nikim, kto pracuje dla mojej rodziny. Są jakieś inne wiadomości? Czy nie dzwonił przypadkiem pan Taylor? Obiecał mi na jutro te lambrekiny. - Chodzi o pani brata. Nie żyje. Sayre zatrzymała się tuż przed drzwiami gabinetu. Przez długą chwilę wpatrywała się przez rząd okien w most Golden Gate. Tylko sam szczyt rdzawoczerwonych filarów wystawał ponad gęsty dywan mgły. Woda w zatoce była szara, zimna i wzburzona, jakby targana złymi przeczuciami. - Który? - spytała, nie odwracając się. - Który co? - Brat. - Danny. Danny, który dzwonił do niej dwa razy w ciągu ostatnich kilku dni. Danny, z którym nie chciała rozmawiać. Sayre odwróciła się do swojej asystentki. Julia spoglądała na nią ze współczuciem. - Twój brat Danny umarł dziś rano, Sayre. Pomyślałam, ze powinnaś się o tym dowiedzieć bezpośrednio, nie przez telefon. Sayre westchnęła ciężko. - Jak? - Wydaje mi się, że powinnaś o tym porozmawiać z tym całym Merchantem. - Julia, proszę cię. Jak umarł Danny? - Podobno popełnił samobójstwo - powiedziała łagodnie Julia. - Przykro mi. To wszystko, co powiedział pan Merchant - dodała po chwili. Sayre powędrowała do gabinetu i zamknęła za sobą drzwi. Słyszała, jak w sekretariacie kilkakrotnie rozlega się dzwonek telefonu, jednak Julia nie przełączyła żadnych rozmów, zakładając, że Sayre potrzebuje nieco czasu, by zebrać myśli i oswoić się z nowiną. Czy Danny dzwonił do niej, żeby się pożegnać? Jeżeli tak, to czy potrafi żyć z poczuciem winy, że odmówiła rozmowy z nim? Po godzinie Julia zapukała cicho do gabinetu. - Wejdź, proszę - zawołała Sayre. - Nie ma sensu, żebyś zostawała tu dłużej - powiedziała, gdy Julia otworzyła drzwi. - Idź do domu. Poradzę sobie. Asystentka położyła na biurku kartkę papieru. - Mam jeszcze dużo roboty. Jeśli będziesz mnie potrzebować, wezwij przez interkom. Czy mogę ci jakoś pomóc? Sayre pokręciła głową. Julia wycofała się z gabinetu, zamykając drzwi. Na pozostawionej przez nią kartce widniała data i miejsce pogrzebu. Wtorek, jedenasta rano. Sayre nie była zaskoczona, że uroczystość zorganizowano tak szybko. Huff nie lubił tracić czasu. Wraz z Chrisem nie mogli się pewnie doczekać, żeby mieć to za sobą. Pochować Danny'ego i jak najszybciej wrócić do normalnego życia. Sayre również odpowiadał dzień pogrzebu. Zapobiegał zbyt długim rozważaniom na temat wzięcia udziału w ceremonii. Nie mogła w nieskończoność odwlekać podjęcia decyzji. Wczoraj rano złapała samolot do Nowego Orleanu, z przesiadką w Dallas-Fort Worth. Przyleciała na miejsce późnym popołudniem. Przespacerowała się do Dzielnicy Francuskiej, zjadła obiad w barze gumbo i zatrzymała się w hotelu Windsor Court, gdzie mimo komfortu spędziła bezsenną noc. Nie chciała wracać do Destiny. Nie chciała. To głupie, ale obawiała się wpaść w sidła, które ją tam uwiążą, na zawsze pozostawiając w łapach Huffa. Nadejście świtu nie przyniosło ulgi. Wstała, ubrała się w czarną pogrzebową garsonkę i wyruszyła do Destiny, planując przybycie tuż przed rozpoczęciem ceremonii i wyjazd zaraz po jej zakończeniu. Parking przed kościołem z białą strzelistą wieżą i witrażowymi drzwiami był już zastawiony, podobnie jak okoliczne ulice. Musiała zaparkować kilka przecznic dalej. Gdy przekraczała próg świątyni, dzwon ogłosił właśnie godzinę jedenastą. W porównaniu z upałem panującym na zewnątrz, w środku było chłodno, ale, jak zauważyła, wszyscy i tak używali papierowych wachlarzy, nadrabiając w ten sposób brak klimatyzacji. Wślizgnęła się na miejsce w ostatnim rzędzie dokładnie w chwili, gdy chór odśpiewał do końca pieśń na wejście i pastor stanął przy pulpicie. Ludzie pochylili głowy do modlitwy, Sayre zaś spojrzała w stronę trumny ustawionej na nosidłach przed prezbiterium. Była prosta, srebrna i zamknięta. Ucieszyła się z tego powodu. Nie zniosłaby chyba widoku Danny'ego, leżącego niczym woskowa lala w trumnie wyłożonej aksamitem. Powstrzymała dalsze myśli i skoncentrowała się na eleganckiej prostocie wiązanki białych lili na wieku trumny. Nie dostrzegła nigdzie Huffa ani Chrisa, ale zapewne obaj siedzieli w pierwszym rzędzie, z odpowiednio żałobnymi minami. Hipokryzja rodziny budziła w niej mdłości. Wymieniono ją jako jedną z najbliższych krewnych zmarłego: - Siostra, Sayre Hoyle, zamieszkała w San Francisco - zaintonował duchowny. Chciała wstać i krzyknąć, że Hoyle już dawno przestało być jej nazwiskiem. Po drugim z kolei rozwodzie zaczęła używać panieńskiego nazwiska matki i tak firmowała dyplom ze studiów, firmową papeterię, kalifornijskie prawo jazdy i paszport. Nie nazywała się już Hoyle, ale wiedziała, że ktokolwiek podawał listę krewnych pastorowi, specjalnie umieścił na niej to właśnie nazwisko. Homilia była żywcem wyjęta z kaznodziejskiego podręcznika. Wygłosił ją duchowny o błyszczącej od potu twarzy, wyglądający na nieletniego. Jego uwagi były skierowane ogólnie ku ludzkości. Niewiele wspominał o Dannym jako człowieku. Nie powiedział o nim niczego wzruszającego czy osobistego. Było to tym bardziej smutne, że nawet własna siostra zmarłego kilka dni przed jego śmiercią odmówiła rozmowy z nim. Nabożeństwo zakończyło się odśpiewaniem Amazing Grace. W kościele rozległo się tu i ówdzie pochlipywanie. Trumnę niosło czterech dyrektorów Hoyle Enterprises, jakiś blondyn, którego nie znała, i Chris. Powoli prowadzili Danny'ego główną nawą kościoła, dając Sayre aż nadto czasu, by przyjrzała się swemu starszemu bratu. Był jak zwykle elegancki i przystojny, w stylu filmowego idola z lat trzydziestych. Brakowało mu jedynie cienkiego wąsika. Włosy, wciąż kruczoczarne, przystrzygł nieco krócej niż zazwyczaj i postawił z przodu na żel. Dość młodzieżowy wygląd jak na prawie czterdziestolatka, ale trzeba przyznać, że ani trochę nie raził. Jego oczy, z tęczówkami niemal tak czarnymi, jak źrenice, wywoływały niepokój. Huff szedł tuż za trumną. Nawet przy tej okazji roztaczał wokół siebie aurę wyższości. Trzymał się prosto, dumnie unosząc głowę. Każdy krok stawiał pewnie, jak zdobywca, który ma niezaprzeczalne prawo do posiadania ziemi, po której stąpa. Jego usta były jak zwykle zaciśnięte w cienką, stanowczą linię, którą Sayre tak dobrze pamiętała. Oczy błyszczały niczym czarne paciorki wypchanej lalki. Były suche i czyste - ojciec nie płakał po Dannym. Włosy, zupełnie już zbielałe, nadal układał gładko, z iście wojskową precyzją. Przybyło mu kilka kilogramów w talii, ale nadal był tak żywotny, jakim go zapamiętała. Na szczęście ani on, ani Chris jej nie zauważyli. Pragnąc uniknąć tłumu i rozpoznania, wyślizgnęła się na dwór bocznymi drzwiami. W procesji na cmentarz jechała jako ostatnia. Zaparkowała w dość dużej odległości od namiotu, który rozstawiono nad świeżo wykopanym grobem. W ponurych grupkach i pojedynczo ludzie wspinali się po łagodnym wzniesieniu ku miejscu pochówku. Prawie wszyscy odziani byli w najlepsze odświętne ubrania, teraz przepocone od upału. Większość z nich włożyła zbyt ciasne, rzadko używane buty. Wielu z tych ludzi Sayre znała z imienia. Byli to mieszkańcy miasteczka, którzy całe swoje życie spędzili w Destiny. Niektórzy prowadzili małe firmy, lecz większość z nich w ten czy w inny sposób pracowała dla Hoyle'ów. Dostrzegła kilkoro wykładowców ze szkoły publicznej. Największym marzeniem jej matki było posłanie dzieci do najbardziej ekskluzywnych prywatnych szkół na Południu, ale Huff pozostał nieugięty. Chciał, by uczyli się prawdziwego życia, pozostając pod jego kuratelą. Każdą dyskusję na ten temat ucinał, mówiąc: „Prywatna szkoła dla mazgajów nie nauczy ich życia i tego, jak się przez nie przebijać łokciami". Matka, jak zwykle w przypadku kłótni, ustępowała z pełnym rezygnacji westchnięciem. Sayre została w samochodzie, czekając z silnikiem pracującym na jałowym biegu. Na szczęście pogrzeb był litościwie krótki. Gdy tylko się zakończył, tłum żałobników powrócił do wozów, starając się ukryć pośpiech. Huff i Chris wyszli spod namiotu ostatni, wprzódy uścisnąwszy dłoń duszpasterzowi. Sayre obserwowała, jak wsiadają do limuzyny podstawionej dla nich przez dom pogrzebowy Weirów. Stary Weir wciąż prowadził firmę, chociaż już dawno minęły lata jego świetności. Otworzył teraz drzwi limuzyny i odsunął się na dyskretną odległość. Huff i Chris przeprowadzili krótką rozmowę z blondynem, który wcześniej niósł trumnę Danny'ego. Potem obaj wsiedli do wozu, blondyn pomachał im na pożegnanie, pan Weir zasiadł za kierownicą i limuzyna odjechała z cmentarza. Sayre była zadowolona, widząc, jak znikają za zakrętem. Odczekała jeszcze dziesięć minut, aż ostatni uczestnik ceremonii opuścił cmentarz, po czym wyłączyła silnik i wysiadła z samochodu. - Pani rodzina prosiła mnie o przywiezienie pani do domu, na stypę. Zaskoczona, obróciła się w miejscu tak gwałtownie, że wzbudziła małą fontannę żwiru na parkingu. Opierał się o bagażnik jej samochodu. Przez ramię trzymał przewieszoną marynarkę. Miał rozluźniony krawat, rozpiętą pod szyją koszulę i podwinięte do łokci rękawy. Nosił okulary przeciwsłoneczne. - Nazywam się Beck Merchant. - Domyśliłam się tego. Widziała jego nazwisko wcześniej, w gazetach, i zastanawiała się, czy wymawiał je z francuska. Nie robił tego. Jego wygląd też był typowo amerykański, począwszy od blond włosów, poprzez szeroki uśmiech i proste zęby, po spodnie od Ralpha Laurena. - Miło mi panią poznać, pani Hoyle - powiedział, nie zwracając uwagi na jej niemiły ton. - Lynch. - Poprawka przyjęta - odparł uprzejmie, jednocześnie uśmiechając się z kpiną. - Czyżby przekazywanie wiadomości też należało do pana obowiązków? Myślałam, że jest pan ich prawnikiem. - Prawnikiem, chłopcem na posyłki... - Poplecznikiem. Przyłożył dłoń do serca i uśmiechnął się jeszcze szerzej. - Zbyt mi pani pochlebia. - Wątpię. - Zatrzasnęła drzwi samochodu. - Przekazał mi pan zaproszenie, proszę im odpowiedzieć, że nie skorzystam. A teraz chciałabym zostać sama, aby pożegnać się z Dannym - odwróciła się i zaczęła wspinać w stronę grobu. - Proszę się nie spieszyć. Zaczekam na panią. Ponownie się odwróciła. - Ani myślę pojawić się na ich cholernej stypie. Gdy tylko zrobię to, co zamierzałam, wracam do Nowego Orleanu, a stamtąd odlatuję do San Francisco. - Może to pani zrobić, albo zachować się przyzwoicie i wziąć udział w pożegnaniu brata. Po zakończeniu przyjęcia prywatny odrzutowiec Hoyle Enterprises odwiezie panią do San Francisco, przez co zaoszczędzi sobie pani kłopotów podróży liniowcami. - Stać mnie na wyczarterowanie własnego odrzutowca. - Tym lepiej. Sama wpadła w jego sidła i nienawidziła się za to. Była w Destiny dopiero od godziny i już zaczęła wracać do starych nawyków. Nauczyła się jednak, jak rozpoznawać niebezpieczeństwo i unikać go. - Dziękuję, ale nie, panie Merchant. Żegnam. Ruszyła zboczem wzgórza ku grobowi. - Czy wierzy pani w samobójstwo Danny'ego? Nie spodziewała się, że mógłby powiedzieć coś takiego. Znów odwróciła się i spojrzała na niego. Nie opierał się już leniwie o bagażnik, lecz postąpił kilka kroków w jej kierunku, jakby nie tylko chciał usłyszeć odpowiedź, ale ocenić reakcję na to zaskakujące pytanie. - A pan? - spytała. - Nieważne, w co ja wierzę - odparł, - Biuro szeryfa kwestionuje sposób śmierci pani brata. 3 - Dobrze to panu zrobi, paniczu - powiedziała Selma, wręczając Chrisowi talerz pełen jedzenia. - Dziękuję. - Czy mogę coś panu podać, panie Hoyle? - Gospodyni, choć miała dzisiaj wolne, na żałobne ubranie wdziała fartuch. Wyglądała dość osobliwie, zwłaszcza że wciąż była w kapeluszu, który włożyła na nabożeństwo. - Poczekam z tym trochę, Selmo. - Nie jest pan głodny? - Jest za gorąco, żeby jeść. Dach nad gankiem frontowym zapewniał wprawdzie cień, ale nawet i to nie było wystarczającą ochroną przed wszędobylskim upałem. Wiatraki pod sufitem pracowały pełną parą, lecz międliły jedynie rozgrzane powietrze. Huff często ocierał spoconą twarz chusteczką. W domu klimatyzacja utrzymywała wnętrza w przyjemnym chłodzie, ale uznał za właściwe, aby wraz z Chrisem witać przybywających gości w progu i tam też przyjmować ich kondolencje. - Jeżeli będzie pan czegoś potrzebował, proszę tylko zawołać, zaraz podam. - Selma, ocierając załzawione oczy, weszła do domu przez szerokie drzwi wejściowe, które ustroiła żałobnymi chorągiewkami. Kręciła nosem na pomysł wynajęcia aprowizatora, który miał się zająć zorganizowaniem stypy. Nie lubiła, gdy obcy pchali się jej do kuchni. Huff jednak nalegał. Selma nie powinna urządzać tego przyjęcia. Od kiedy dowiedziała się o Dannym, co chwila dostawała napadów głośnego płaczu, padała na kolana i składając ręce, wołała o miłosierdzie Boże. Selma pracowała dla Hoyle'ów od chwili, kiedy prawie czterdzieści lat temu Huff przeniósł Laurel przez próg tego domu. Jego świeżo poślubiona żona wychowywała się w domu pełnym służby, więc naturalną koleją rzeczy zrzekła się prowadzenia gospodarstwa na rzecz Selmy, opiekuńczej kobiety w średnim wieku, jak wówczas sądzili. Teraz jej wiek stał się dla wszystkich zagadką. Nie mogła ważyć więcej niż pięćdziesiąt kiło, ale była silna i wytrzymała niczym młoda wierzba. Kiedy pojawiły się dzieci, Selma stała się ich nianią. Po śmierci Laurel, Danny, jako najmłodsza pociecha, potrzebował najwięcej czułości. Selma matkowała mu i od tego czasu łączyło ich coś szczególnego. Dlatego tak bardzo przeżywała jego śmierć. - Widziałem bufet w jadalni - rzekł Chris, odstawiając na wiklinowy stolik talerz z nietkniętym jedzeniem. - Nie sądzisz, że ten nadmiar jedzenia i alkoholu jest nieco wulgarny? - Nigdy nie zaznałeś dnia głodu w swoim życiu, nie masz więc prawa osądzać, czy na stole jest za dużo jedzenia. W głębi duszy Huff również uważał, że może nieco przesadził z hojnością, ale przez całe życie pracował jak szaleniec, żeby zapewnić dzieciom to, co najlepsze, i teraz też nie zamierzał niczego skąpić. - Zamierzasz mi teraz przypominać, jaki jestem niewdzięczny za to wszystko, co posiadam, i że nie mam pojęcia, co to znaczy żyć bez podstawowych rzeczy, jak wy za młodu? - Cieszę się, że tego doświadczyłem. Dzięki temu postanowiłem nigdy więcej nie cierpieć z powodu ubóstwa i osiągnąłem obecną pozycję. Ty zaś dzięki mnie jesteś tym, kim jesteś. - Spokojnie, Huff. - Chris przysiadł na jednym z foteli bujanych. - Znam to wszystko na pamięć. Wyssałem tę wiedzę z mlekiem matki. Nie musimy dziś przerabiać wszystkiego od początku. Huff poczuł, że ciśnienie wraca mu do normy. - To prawda, nie musimy. A teraz wstań. Mamy kolejnych gości. Chris stanął u jego boku, obserwując kolejną parę, wspinającą się ku nim po schodach. - Jak leci, George? Witaj, Lila. Dziękuję, że przyszliście - powiedział Huff. George Robson ścisnął Huffa swoimi obiema dłońmi. Były wilgotne, miękkie i blade. Jak cały George, pomyślał Huff z obrzydzeniem. - Danny był wspaniałym młodym człowiekiem, Huff. Najlepszym, jakiego znałem. - Masz absolutną rację, George. - Huff cofnął rękę, z trudem powstrzymując się od wytarcia jej o nogawkę spodni. - Dziękuję za te słowa. - To bardzo tragiczne wydarzenie. - Święta prawda. Dużo młodsza od George'a jego żona nie mówiła nic, ale Huff zauważył sprytne spojrzenie, jakie posłała Chrisowi, który uśmiechnął się do niej i rzucił: - Lepiej zabierz swoją ślicznotkę z tego upału do środka, George. Wygląda tak słodko, że zaraz się roztopi. Poczęstujcie się jedzeniem. - W domu jest mnóstwo ginu, George - dodał Huff. - Każ jednemu z barmanów przyrządzić drinka w wysokiej szklance i niech nie dolewają za dużo toniku. Mężczyzna wydawał się zadowolony z tego, iż Huff pamiętał o jego ulubionym napoju. Pospiesznie wprowadził żonę do środka. Kiedy już nie mogli ich usłyszeć, Huff zwrócił się do Chrisa: - Od kiedy sypiasz z Lilą? - Od zeszłej soboty po południu, kiedy George był na rybach z synem z pierwszego małżeństwa. Na tym polega przewaga drugich żon - dodał Chris z uśmiechem. - Zazwyczaj w pobliżu pałęta się jakieś potomstwo, które dostarcza ich mężom zajęcia przynajmniej przez dwa weekendy w miesiącu. Huff skrzywił się na te słowa. Sprawdź Ten urwany Łańcuch mógł ci zrobić wielką krzywdę. Bardzo wielką... - Dziękuję - odparł Mały Książę. - Patrzyłem na Łańcuch i nie myślałem, że może się urwać... - Skoro mnie odwiedziłeś, to chodźmy tam, gdzie możemy porozmawiać z dała od tego okropnego kurzu. Badacz Łańcuchów wziął Małego Księcia na ręce, uniósł go i posadził sobie na ramionach. Następnie skierował się ku skalnej ścianie, która - kiedy byli tuż przy niej - rozsunęła się cicho, a kiedy przeszli na drugą stronę równie cicho powróciła na poprzednie miejsce. Nowe pomieszczenie było zaskakującym przeciwieństwem tego, co dotąd Mały Książę widział na planecie Badacza Łańcuchów. Byli teraz w ogromnym, bardzo czystym i pełnym zieleni salonie z ogromnymi oknami pełnymi słońca i błękitu. Badacz Łańcuchów zdjął ze swych ramion Małego Księcia i delikatnie posadził go na prostym, lecz wygodnym fotelu. Sam zaś usiadł na drugim fotelu i ciągle uśmiechając się patrzył przyjaźnie na rozglądającego się ciekawie Małego Księcia. -Pięknie mieszkasz... - powiedział Mały Książę z uznaniem. - Ale samotnie. Kiedyś było tu jeszcze piękniej i nie tak samotnie... - Badacz Łańcuchów nagle posmutniał. - Nie mam już Światła Księżyca... - Światła Księżyca?... - nie zrozumiał Mały Książę. - Tak nazywał się mój kwiat, który bardzo kochałem. To była lilia... Piękna jak światło księżyca... Dlatego tak ją