Dziwne. Przez tyle lat nie płakała, a odkąd spotkała Marka, co chwilę ulegała wzruszeniu. Jak to możliwe? Przecież nic o nim nie wiedziała - tyle tylko, że został księ¬ciem regentem w jakimś małym, lecz uroczym europejskim księstwie, a jego przyjaciółka Ingrid nie przepada za dzieć¬mi. On sam chyba też nie, ale... Ale jego maleńki krewny chyba niespodziewanie odnalazł drogę do serca Jego Wysokości.

- Niestety, według prawa następca tronu musi zjawić się w kraju w ciągu czterdziestu dni od śmierci panującego. Termin minie w piątek. Tego się nie spodziewała. - Ale to już za cztery dni! - Tak. Z oszołomieniem potrząsnęła głową - Czemu nie przyjechałeś po niego wcześniej? - Już ci mówiłem. Podczas pogrzebu twoja matka za¬pewniła mnie, że Henry przebywa pod dobrą opieką w Sydney. Wiesz, jak ona potrafi człowiekowi coś wmówić. - Wiem... - Rozpaczała nad jego osieroceniem, wydawało się, że pragnie natychmiast do niego wrócić. Żal mi jej było, dałem jej więc czas, żeby mogła pobyć z wnukiem w Sydney i ochłonąć po śmierci córki. Miała przywieźć Henry'ego do¬piero wtedy, gdy będzie to konieczne. Tymczasem on omal nie trafił do domu dziecka! - wybuchnął z gniewem. - Nie pojmuję, jak mogła do tego dopuścić! O czym ta kobieta w ogóle myśli?! Odpowiedź na to pytanie Tammy znała od dawna. - O sobie. Tylko i wyłącznie. Mark aż zgrzytnął zębami, a potem machnął ręką. - Dobra, zostawmy ją. Teraz chodzi o Henry'ego. Przy¬kro mi, ale muszę go zabrać. - Przykro mi, ale go nie oddam. - Wyjaśniłem ci przecież, jaka jest sytuacja! - Tak. Broitenburg potrzebuje Henry'ego. Henry jednak nie potrzebuje Broitenburga - skwitowała rzeczowo. – Ty jesteś gotów poświęcić jedno małe dziecko dla dobra pań¬ stwa, ale ja nie. Nie muszę być psychologiem, żeby stwier¬dzić poważne zahamowania w jego rozwoju. Nie mogę mu zaoferować korony ani przekazać władzy, ale dostanie ode mnie miłość, a właśnie to jest mu niezbędne do życia. - Wstała na znak, że rozmowa zakończona. - Rozumiem two¬je racje i naprawdę chciałabym ci pomóc. Niestety, żądasz http://www.ekodesign.com.pl/media/ znowu: - Tęskniłam za tobą. Bardzo... Nigdy nie przypuszczałam, że może być tak smutno, kiedy nie ma w pobliżu kogoś, za kim się tęskni... - Brakowało ci czegoś? Było ci w nocy zimno? A może baobab coś ci zrobił? - dopytywał się zatroskany Mały Książę. Nagle bowiem zawstydził się, iż zostawił Różę bez opieki i sprawił jej przykrość swoją nieobecnością. Ale Róża co innego miała na myśli: - Nie, niczego mi nie brakowało. Nie marzłam w nocy i żaden baobab mi nie dokuczał. Ja... Brakowało mi ciebie... Mały Książę był zaskoczony. Nie spodziewał się, że Róża tak bardzo była do niego przywiązana. Nie wiedział, co ma odpowiedzieć. - Ale ja, gdy byłem za Ziemi, nie przestałem myśleć o tobie... A kiedy zobaczyłem ogród z mnóstwem róż, tak naprawdę wcale się nie ucieszyłem. Właściwie to wtedy było mi bardzo smutno i tęskno... - Dlaczego? - spytała Róża. choć domyślała się jaka będzie odpowiedź.

A nawet jeszcze dłużej. I nagle Mark zaklął, nieoczekiwanie znalazł się z po¬wrotem przy niej, chwycił ją mocno za ramiona i pocałował. Pewnie po to, by przypieczętować układ, tłumaczyła so¬bie w duchu Tammy. Tak, na pewno po to. Dlaczego w takim razie ten pocałunek wywarł na niej tak wstrząsające wrażenie i dlaczego trwał tak długo? Mark nie domagał się odpowiedzi, niczego nie oczekiwał, ale jed-nocześnie nie zamierzał zrażać się brakiem reakcji. Mocniej zacisnął dłonie na ramionach Tammy, przyciągnął ją blisko, bardzo blisko do siebie i pocałował jeszcze raz, o wiele na-miętniej... Zesztywniała, choć jej ciało ze wszystkich sił pragnęło poddać się pieszczocie. To jednak tylko pogorszyłoby spra¬wę! Jej sytuacja życiowa i bez tego skomplikowała się wy-starczająco. Romans z tym mężczyzną był naprawdę ostat¬nią rzeczą, jakiej teraz potrzebowała. A przecież zmysły miały na ten temat zupełnie inne zda¬nie. One właśnie tego potrzebowały, pragnęły, domagały się. Sprawdź - Po co ta ironia? - Po co robisz ze mnie żebraczkę? - Nie miałem takiego zamiaru. Po prostu musisz gdzieś przenocować, a nie ma sensu chodzić z malutkim dzieckiem po mieście, szukając odpowiedniego miejsca. Hm, to brzmiało całkiem sensownie... Mark zauważył jej wahanie i postanowił kuć żelazo, póki gorące. - Zostań. Kylie zajmie się dzieckiem, a my spokojnie porozmawiamy. - Jeśli jeszcze raz powiesz o nim „dziecko", zabiorę się stąd natychmiast i tyle będziesz go widział - zagroziła. - On ma na imię Henry i najwyższa pora, żeby zaczęto go wreszcie traktować jak osobę, chociaż jeszcze niedużą. Dla¬ tego żadna Kylie nie będzie więcej przy nim oglądać tele¬wizji. I nie trzeba go upychać gdzieś po kątach, możemy porozmawiać przy nim. - Wolałbym nie. - Twoja strata. - Wzięła od Kylie walizkę i wrzuciła do niej rzeczy, które chciała zabrać, jednocześnie ani na moment nie przestając przytulać chłopczyka do siebie. Ro¬biła wszystko z taką swobodą, jakby zajmowanie się dziec¬kiem było dla niej czymś naturalnym. Henry powolutku za¬czynał się rozluźniać, już nawet opierał główkę na jej piersi. Mark wodził za nią zdumionym wzrokiem. Nigdy w ży¬ciu nie spotkał podobnej kobiety. Była inteligentna, samo¬dzielna, wiedziała, czego chce. Nie imponowały jej jego po¬zycja, tytuł, władza. Robiły wrażenie na każdym - a zwła¬szcza na każdej - ale nie na niej. Jak więc miał na nią wpłynąć? Z desperacją zacisnął po¬wieki. Gdy ponownie otworzył oczy, spostrzegł zaintrygo¬wany wyraz twarzy Tammy. - Ty chyba rzeczywiście masz poważny problem? - spytała, a w jej głosie po raz pierwszy zabrzmiało współ¬czucie. Zdecydował się na absolutną szczerość, bo nic innego już mu nie pozostało. - Tak. Naprawdę znalazłem się w ciężkim położeniu.