mnie jak pacjentkę, a tymczasem to ja traktuję cię jak psychiatrę.

fizyk, ale z wielkimi dziwactwami. – „Z dziwactwami”, niczego sobie – burknął Feliks Stanisławowicz, ale rozluźnił swoje żelazne palce i jeńca wypuścił. – Kompletny wariat, a jeszcze spaceruje sobie na wolności. Diabli wiedzą, co tu u was za porządki. Pomylony fizyk złożył błagalnie ręce i zawołał: – Straszliwa pomyłka! Ja myślałem, tylko ja! A to nie ja! To jeszcze ktoś! To nie tak! Wszystko nie tak! Ale to nieważne! Trzeba tam! – wskazał palcem gdzieś w bok. – Komisja potrzebna! Do Paryża! Żeby Marysia i Tolek! Niech tutaj! Oni zobaczą, oni zrozumieją! Powiedzcie im wszystkim! Śmierć! I jeszcze będą! Dosyć, wystarczy. Lagrange miał po uszy obcowania z idiotami. Niedelikatnie pokręcił palcem przy skroni i poszedł precz, ale umysłowo chory wciąż nie chciał się uspokoić. Prześcignął pułkownika, stanął przed nim, wczepił się rękoma w swoje idiotyczne okulary i zajęczał rozpaczliwie: – Malinowa, malinowa głowa! Beznadziejny! * * * Żeby nie tracić czasu na wędrówkę po wijącej się wśród wzgórz ceglanej dróżce, policmajster obrał kurs wprost na dzwonnicę monasteru, która niczym złota główka cebuli połyskiwała nad wierzchołkami drzew. Szedł przez niezbyt gęsty zagajnik, potem polaną, potem przez żółto-czerwone krzaki, za którymi znów otworzyła się polanka, a za nią wreszcie droga schodziła ze wzniesienia na równinę, tak że widać było doskonale i miasto, i klasztor, http://www.earanzacja-wnetrz.com.pl/media/ Co za piekielny hałas! Wycie starej karetki Walta. Krzyki dzieci: „mamo”, „tato”, podniesione głosy dorosłych. Słyszała syreny policyjne i ryk silników. Nagle dobiegł ją rozdzierający, głośny lament, jakby którejś matce pękało z bólu serce. Sandy miała wrażenie, że krew krzepnie jej w żyłach. To nie mogło się dziać naprawdę. Nie w Bakersville. Nie w szkole Danny’ego i Becky. Boże, czy ktoś nie może tego przerwać? Brnęła przez morze ludzi i samochodów. Nie wiedziała, dokąd iść. Przepychała się w stronę białego budynku. Musi podejść jak najbliżej. Gdzie są jej dzieci? Gdzie mąż? Czy ktoś jej w końcu powie, co ma robić? Zobaczyła przed sobą policjanta w mundurze z okręgu Cabot. Wyglądało na to, że jednocześnie próbuje usunąć ludzi z terenu szkoły i dowiedzieć się, kto tu dowodzi. Nikt nie potrafił mu odpowiedzieć. Rodzice chcieli tylko znaleźć swoje dzieci. W końcu Sandy przedarła się aż pod ogrodzenie boiska. Przylgnęła do siatki i spojrzała w

Rainie kucnęła przy dziecku. Czuła coraz większy niepokój. Becky miała na nosie smugę brudu i pajęczyny we włosach. Była ubrana w zieloną koszulkę, na której Kubuś Puchatek i Prosiaczek tańczyli, trzymając się za łapki, a napis przekonywał, że dobrze jest mieć przyjaciela. Rainie delikatnie potarła jedną z ciemnych smug na policzku Becky. Przytknęła dłoń do bladej twarzyczki. Sprawdź zaczął schodzić. Dwa razy omal się nie sturlał, ale Bóg strzegł. Poruszający się biały strzępek był coraz bliżej. Dobrze chociaż, że rękawiczka nie poleciała na sam dół, tylko zaczepiła się w połowie urwiska. No, jest, kochana! Lagrange dosięgnął rękawiczki, wsunął jedwabne trofeum za pazuchę. Popatrzył w górę. Do krawędzi urwiska było dość daleko, ale mniejsza o to – łatwiej się wspinać niż schodzić. Wydostał się na górę nieprędko, cały obłocony, zasapany, mokry od potu. – Pani Lidio, oto rękawiczka! – obwieścił tryumfalnie, rozglądając się wkoło. Ale na wzgórzu żadnej pani Lidii nie było. Znikła. * * * – Powiada pan zatem, że jest jego wujem? – upewnił się Korowin, uważnie przyglądając się panu Feliksowi i czemuś zatrzymując dłużej wzrok na szyi gościa. – I pracuje pan, jak rozumiem, w banku?