- Wystarczy. Szkopuł w tym, że książę regent sprawuje władzę w imieniu przyszłego władcy, o ile następca tronu przebywa w kraju. Takie jest prawo. Jeśli Henry wróci, mo¬gę rządzić i zaprowadzać porządki. Jeśli zostanie w Austra¬lii, tracę wszelką władzę.

U szczytu marmurowych schodów stała Ingrid, zaalar¬mowana podniesionymi głosami. Ze zdumieniem patrzyła na zacietrzewioną parę. Jak zwykle wyglądała jak wycięta z okładki żurnala. Te¬go ranka była ubrana w tradycyjnym stylu angielskiego ziemiaństwa - tweedowa spódnica, jasny kardigan z kaszmiru, stosowne dodatki. Do tego oczywiście pełen makijaż oraz idealnie ułożone włosy. Nagle zauważyła bose stopy Marka i na jej twarzy odbił się wyraz absolutnej zgrozy. - Mark, a cóż ty robisz boso na dworze?! Jej zgroza wydała mu się tak absurdalna, że aż się roze¬śmiał, choć jeszcze wszystko się w nim gotowało. - Stoję na żwirze - odparł. - Ale nie polecam, to dobre dla fakira. Nie mam pojęcia, jak Tammy to wytrzymuje. A tak w ogóle to dzień dobry. Ingrid nie odwzajemniła uśmiechu. - Dzień dobry - odparła z urazą, nawet nie racząc rzu¬cić okiem na Tammy. - Sądziłam, że przyjdziesz do jadalni dotrzymać mi towarzystwa przy śniadaniu. - Sądziłem, że zjesz śniadanie w łóżku. - Nigdy nie jem w łóżku. Służba doskonale o tym wie. Wystarczyło ich spytać. - Skąd mogą wiedzieć, skoro przyjechałaś wczoraj? - Nie. Jestem tu już od czterech dni. Mark zmarszczył brwi. - Przyjechałaś od razu po moim wyjeździe do Australii? Po co? - Dla twojego dobra. Ktoś musi pilnować służby, inaczej nie wiadomo, co człowiek zastanie po powrocie. - Właśnie to samo mu mówiłam - wtrąciła Tammy. - Czy pani wie, że Jego Wysokość daje dyla? Ingrid, która nie znała potocznej angielszczyzny, spoj¬rzała na Tammy takim wzrokiem, jakby patrzyła na coś, co nagle wypełzło spomiędzy liści kapusty. - Co robi? - No, wraca do Renouys, a mnie zostawia samą na go¬spodarstwie. O, jak widzę, pani też uważa to za zły pomysł. Proszę więc przekonać księcia, dobrze? - Obróciła się do Marka i obdarzyła go słodkim uśmiechem. - A teraz Wasza Duża Wysokość wybaczy, ale muszę położyć Jego Małą Wy¬sokość do łóżka. Tak naprawdę Tammy była przerażona. Zamek i jego otoczenie niezmiernie jej się podobały, ale pomysł zarzą¬dzania cudzymi dobrami, i to tak ogromnymi, nie podobał się jej zupełnie. http://www.e-medycynaizdrowie.info.pl rękawem otarł łzy i wyruszył - z tajemniczą pomocą Róży - w dalszą podróż. "Dorośli bywają czasem wzruszający" - pomyślał Mały Książę, patrząc w ślad za Pijakiem. Potem spojrzał na Różę i usiadł obok niej. - Mój Uśmiechu zachodzącego Słońca... Mały Książę bywał coraz częściej zadumany i uporczywie nad czymś się zastanawiał. Róża, choć nie od razu, domyśliła się o czym rozmyśla Mały Książę. - Nie wystarcza ci, że jestem różą i TWOIM Uśmiechem Zachodzącego Słońca?... Chciałbyś, żebym czasem była nie różą, lecz... Mały książę jeszcze nigdy nie czuł się tak zaskoczony. Nie przypuszczał, by Róża mogła odgadnąć jego najskrytsze myśli. Nie mogąc znaleźć odpowiednich słów, Mały Książę tylko skinął potakująco głową. - Po to musielibyśmy się wybrać tam, gdzie nigdy jeszcze nie byłam, w Nieznany Czas. Dotychczas zawsze przenosiłam się, sama lub z tobą, w Nieznane Miejsca... - ciągnęła zadumana Róża. - Czy gdy wybierzemy się w Nieznany Czas, pozostaniemy na naszej planecie? - Mały Książę obawiał się

- A gdzie jest twoja ciocia? Henry zaczął wymachiwać misiem. Chyba w tej chwili nie dbał zanadto o ciocię. Właściwie nie musiał, ponieważ Mark martwił się za dwóch. - Gdzie ona może być? - powtórzył po raz setny, pa¬trząc na zegarek. Wpół do trzeciej. - Lepiej, żeby rano się zjawiła, bo jak nie... Sęk w tym, że do rana było daleko, a on potrzebował jej teraz, zaraz, natychmiast! Obudziła się o świcie. Ponieważ wolała, by nikt jej tu nie znalazł, wstała, zwinęła szybko namiot i wróciła do za¬mku. Przed wejściem zawahała się. Poleciła służbie nie wy¬chodzić z pokojów przed siódmą. Trochę szkoda, bo teraz ktoś mógłby zanieść Markowi gorącą herbatę. Pewnie chęt¬nie by się napił. Nonsens, jeśli Henry przez całą noc nie dał mu zasnąć, to Mark potrzebuje paru godzin snu, a nie gorącej herbaty. Nie należy mu przeszkadzać. Poszła do kuchni i zrobiła sobie śniadanie, ale myśl o tym, że być może on nie śpi, nie dawała jej spokoju. Sprawdź Zirytował się. Najpierw kamerdyner wsadza nos w nie swoje sprawy, teraz ochmistrzyni... Ładne rzeczy. - Pani Burchett powinna trzymać język za zębami. Re¬szta służby też! - Nie, właśnie powinni mówić, co ich gryzie i co jest nie tak - odpaliła coraz bardziej rozzłoszczona Tammy. - Od dzie¬sięciu lat wszystko się sypie. Ani Franz, ani Jean-Paul nie wzięli na siebie żadnej odpowiedzialności nie tylko za sprawy państwa, ale nawet i za sprawne zarządzanie własnymi dobrami. Posiadłość jest na skraju ruiny, choć jeszcze nie widać tego tak wyraźnie. Pańskie oko konia tuczy, powtarza pani Burchett, a ja się z nią zgadzam. Tymczasem ty też umywasz ręce i wra¬casz do swoich zbiorników wodnych. - O, przepraszam - zaperzył się Mark. - Akurat ja nigdy nie chciałem... - Brać na siebie odpowiedzialności? - wtrąciła z furią. - Tak, wiem. Podobno przez całe życie uciekasz przed an¬gażowaniem się w cokolwiek. Pani Burchett mówi, że to przez tę historię z twoją matką. Mark przybladł. - Co wiesz o mojej matce? - syknął przez zaciśnięte zęby. - Popełniła samobójstwo, gdy wyszło na jaw, że twój ojciec ma romans ze swoją bratową, matką Franza i Jeana-Paula. Miałeś wtedy dwanaście lat. Twój ojciec niedługo potem zapił się na śmierć. Podobno znienawidziłeś całą ro¬dzinę, obarczając ich winą za tę tragedię. Ochmistrzyni powinna wylecieć z roboty, pomyślał. I to natychmiast. Moment, przecież tylko powtórzyła to, o czym i tak roz¬pisywały się żądne sensacji kolorowe pisma. Cała ta sprawa od dawna była tajemnicą poliszynela. Tammy ochłonęła nieco. Chyba się zagalopowała. - Przepraszam, nie powinnam była o tym wspominać. Zrozum jednak, co próbuję ci powiedzieć. Tym miejscem musi wreszcie zacząć ktoś zarządzać. Nie można znów zostawić tych ludzi zupełnie samych i zawieść ich tylko dla¬tego, że w przeszłości...