ją na łóżko. Na szczęście Willow w porę zareagowała,

R S Odłożyła słuchawkę i podsunęła Willow umowę do podpisania. - Bardzo mi przykro, że cię w ten sposób popędzam. - Wstała. - Ale muszę zamknąć biuro i jechać do domu. Dzwoniła pielęgniarka. Mój mąż znowu gorzej się poczuł. Willow czuła się odrobinę zagubiona, ale posłusznie przejrzała treść umowy i złożyła na ostatniej stronie podpis. - Pani Trent, a dzieci? - Słodkie, kochane istoty - zapewniła ją Ida Trent, nie zagłębiając się w szczegóły. Wyprowadziła Willow z budynku. - Doktor Galbraith spodziewa się ciebie jutro o dziesiątej rano. Ze szczegółami zapoznasz się już w Summerhill. Wsiadając do samochodu, odwróciła się po raz ostatni. - Aha, Willow, doktor Galbraith jest wdowcem. Wyraźnie prosił, bym nie przysyłała mu nikogo, kto widziałby w nim kandydata na męża. Życzył sobie niani, która będzie szarą myszką - dorzuciła przez ramię. - Zasugerował, że kobiety uważają go za bardzo atrakcyjnego mężczyznę. Willow nie wierzyła własnym uszom. Cóż za zarozumiały mężczyzna! W dodatku jej samoocena również uległa zachwianiu. http://www.dobre-budownictwo.biz.pl/media/ - Słucham! - Milordzie - zaczął Thorhill. - Może pan uważać to za poufałość, ale... służę pańskiej szacownej rodzinie już od wielu lat, tak samo lojalnie jak mój ojciec... - Mów dalej, słucham. - Markiz niecierpliwie pochylił się do przodu. - Zastanawiałem się, czy... naturalnie, nie sugerowałbym czegoś takiego, gdyby sytuacja nie była krytyczna, ale... - mecenas znowu się zawahał, wciąż niepewny, czy powinien kontynuować. - Pomińmy twoje skrupuły - wtrącił Lysander. - Co masz na myśli? - Matrymonium. Odpowiedni związek, markizie. - Małżeństwo! - powtórzył bezwiednie. - Dobry Boże, Thorhill, chyba postradałeś zmysły! Kto, u licha, zwiąże się z człowiekiem mającym niepewne dziewięćset funtów rocz¬nie, a na dodatek górę długów? - A tytuł? Wszak jest pan markizem - przypomniał prawnik. - Śmiem wątpić, czy zaszczyt zostania markizą wart jest tych pięćdziesięciu tysięcy funtów, które miałyby nas wyciąg¬nąć z długów! Nie wspomnę już o pieniądzach potrzebnych na remonty. To szalenie pochlebne, Thorhill, ale jakoś nie mogę sobie wyobrazić, aby aż tak ceniono sobie mój tytuł. - Nie byłbym tego taki pewny, proszę pana. - A ja tak! Kilka co bardziej przewidujących mateczek dało mi to wyraźnie do zrozumienia. - Naturalnie, ma pan na myśli osoby z towarzystwa. Ale... - Chcesz powiedzieć, że powinienem wziąć sobie za żonę dziewczynę z gminu? - Szczupła twarz markiza stężała w nagłym gniewie. Jego ciemne, przysłonięte opadającymi powiekami oczy spoglądały z pogardą znad arystokratycznego nosa.

- Proszę, niech pani jeszcze nie wchodzi do środka - poprosił. - Chcę z panią chwilę porozmawiać. Willow zamarła z wrażenie. Dostawała gęsiej skórki za każdym razem, kiedy jej dotykał. - Bardzo przepraszam, doktorze, że pana zawiodłam - wyszeptała. W świetle księżyca dostrzegł, że jej policzki oblał Sprawdź Również lady Helena zamknęła się w sobie. Pongo nadaremnie lizał ją po twarzy, nie pomogło także skomlenie pekińczyków. Arabella z rozpaczą zastanawiała się, jak zdoła tu wytrzymać do końca roku, kiedy lady Helena nieoczekiwanie wyrwała ją z zadumy. - Lysandrze, moim zdaniem powinniśmy jechać do Lon¬dynu - powiedziała. - A po co? - zapytał bez ogródek. Podniósł głowę i obrzucił ją podejrzliwym wzrokiem. - Fabianowie wyjechali i wszystko wydaje się takie nudne. Nie chcę patrzeć, jak ci Cromerowie i Bamstaple’owie zaczną wtykać nos we wszystkie kąty, nie sądzę też, by Arabella miała na to ochotę. Dziewczyna ożywiła się na tę wiadomość. Ciotka ma coś w zanadrzu, była tego pewna. - Tak, jedźmy! - krzyknęła. - Chcę kupić sobie nowe farby, może też zwiedzimy jakąś galerię. Lady Helena popatrzyła na bratanicę z uznaniem. Arabella wyznała jej, że dostała od pani Stoneham nowy adres panny Hastings. Przebywając w Londynie, może uda im się coś wskórać, a akwarele to doskonały pretekst. - Wszystko zatem ustalone - oznajmiła lady Helena, zanim Lysander mógł zaoponować. - Jutro wyślę do Londynu Timsona i jedną z pokojówek, by przygotowali na piątek co trzeba. Lysander wbił w nią wnikliwe spojrzenie, lecz nic nie powiedział. Nie do końca uwierzył w historyjkę o farbach, choć brzmiała całkiem wiarygodnie; wiedział dobrze, że ciotka, jeśli tylko mogła, unikała dalekich podróży. Czuł się jednak zbyt przygnębiony, by zdobyć się na jakikolwiek sprzeciw. Markiz w istocie cierpiał męki, wszak z własnej winy utracił dziewczynę, którą kochał. Zdał sobie sprawę ze swych uczuć jeszcze przed pocałunkiem na jarmarku. Ta niezwykła istota oczarowała go, kiedy trzymając się za ręce szli strumieniem w poszukiwaniu zimorodka. Początkowo usiłował stłumić to uczucie. Z nic na świecie nie chciał przysporzyć Clemency zmartwień, nie mógł więc prosić ją o rękę w sytuacji, kiedy zamierzał sprzedać dom i nie był pewien swojej przyszłości. Potem do jego serca wkradła się zazdrość. Rozsądek podpowiadał, że dziewczyna jest niewinna i nie zabiega bynajmniej o względy Marka, mimo to rósł w nim niepokój, umiejętnie podsycany przez Orianę. Szalał na myśl o Marku cieszącym się jej pocałunkami i pieszczotami, o których sam marzył. Doskonale wiedział, że przyjaciel jest gotów bez skrupułów wykorzystać sytuację. Jedyne, co on mógł zrobić, to odsunąć na bok swoje fantazje i ofiarować Clemency uprzejmą poprawność pracodawcy. Gdy list Thorhilla uświadomił mu w końcu całą prawdę, jego pierwszą reakcją był dziki, niepohamowany gniew. W działaniu dziewczyny dostrzegał celowe szyderstwo i chęć upokorzenia go. Tak jakby znała jego najskrytsze myśli i w żywe oczy sobie z nich kpiła. Teraz ochłonął, ale czy może zaproponować małżeństwo kobiecie, którą tak okrutnie znieważył? Jeśli nie potrafił postąpić honorowo i oświadczyć się, gdy uważał ją za biedną, tym bardziej nie ma do tego prawa dzisiaj, gdy wie, że jest bogata. Wyszedłby na najpodlejszego łowcę posagów. Obecnie miał do zaoferowa¬nia wyłącznie swój tytuł, lecz nie sądził, by Clemency to wystarczyło.