- Bo to prawda. Potrzebuję własnej przestrzeni ży¬ciowej.

Ingrid również to zauważyła. I bynajmniej nie była za¬dowolona. - Skoro jej rzeczy pasują na panią, to może dobrze, że się nie zmarnują... Zapraszamy do stołu – powiedziała z uśmiechem i gestem pani domu wskazała Tammy krzesło. Mark skrzywił się nieznacznie. Ingrid zdecydowanie za dużo sobie wyobrażała. Będzie musiał zrobić z tym po¬rządek. Tammy nadal nie dawała po sobie niczego poznać. - Owszem, pasują, a sądząc po zawartości garderoby, nie będę musiała nic kupować aż do osiągnięcia przez Henry'ego pełnoletniości. - Zamierza pani zostać u nas tak długo? Tammy skinieniem głowy podziękowała kamerdynerowi, który podsunął jej krzesło. - Henry potrzebuje matki. Teraz ja nią jestem. - Ale jeśli Mark i ja... - Może wina? - wtrącił pośpiesznie książę. Tammy uśmiechnęła się do niego czarująco. - Z przyjemnością. Mark nie mógł zasnąć. W końcu koło drugiej w nocy wstał, ubrał się i wyszedł na zewnątrz, żeby przejść się nad jeziorem. Do czasu śmierci Jeana-Paula wiódł w miarę nieskom¬plikowane życie, a przynajmniej mniej skomplikowane niż obecnie. Trzymał się z dala od zamku i obowiązujących w nim konwenansów. Sprawowanie władzy, pławienie się w luksusach i uważanie się za kogoś lepszego od zwykłych śmiertelników było mu najzupełniej obce. Jego ojciec był młodszym bratem panującego. Bracia żyli ze sobą w zgodzie - do czasu - ale ich synowie, wycho¬wani przez dwie bardzo różniące się kobiety, już nie. Matka Franza i Jeana-Paula była niewiarygodną snobką, która za swoje największe osiągnięcie życiowe uważała małżeństwo z księciem i książęcy tytuł. W przeciwieństwie do niej mat¬ka Marka była osobą życzliwą ludziom, pogodną, stroniącą od dworskiej obłudy, arogancji i egoizmu. A jednak książęca rodzina zniszczyła ją. Mark ponuro zacisnął wargi na myśl o tym, co spotkało jego matkę. Z tego właśnie powodu nie chciał mieć nic wspólnego z dwo¬rem, zamkiem, koroną i władzą. Owszem, spełni swój obo¬wiązek, ponieważ kocha swój kraj, ale nie zrobi nic więcej ponad to, co konieczne. Sceduje część uprawnień na par¬lament i rząd, a potem odda panowanie Henry'emu - ale to jeszcze odległa przyszłość. Na razie przekona Tammy, by zarządzała zamkiem, co umożliwi mu powrót do Renouys. Chciał uciec z królewskiej siedziby. I od Tammy. Jeszcze żadna kobieta nie działała na niego w ten sposób, co zdumiewało o tyle, że Tammy nie była w jego typie. To znaczy w typie, jaki dotąd preferował, a którego dosko-nały przykład stanowiła Ingrid. Na wspomnienie wrednego i jadowitego zachowania dotychczasowej przyjaciółki jeszcze mocniej zacisnął zęby. Podczas kolacji zniechęciła go do siebie całkowicie. Miała nadzieję na wspólnie spędzoną noc, ale wykręcił się zmę¬czeniem po podróży. - Dzisiaj naprawdę muszę odpocząć - oświadczył, może mało taktownie. http://www.auto-miarka.net.pl - Kylie może nie ma największego doświadczenia, zo¬stała zatrudniona w nagłym trybie, sytuacja była awaryjna - odezwał się pojednawczym tonem Mark. - A przedtem? Co było przedtem? - zaatakowała Tammy. - Czy on od urodzenia przebywał z kimś pokroju Kylie? Mark zawahał się. - Możliwe. Nie wiem. - Właśnie! - Tammy zerwała się na równe nogi. – Czy ktokolwiek wie, co się działo z moim siostrzeńcem przez ten cały czas? Czy ktoś się nim zajmował? Tak, jest zdrowy, odżywiony i czysty, ale czy ktoś bawił się z nim w kosi, kosi łapci? Czy ktoś go choć raz przytulił? Czy ktoś go w ogóle kochał? - Trzęsła się z niepohamowanej złości. - Kiedy wróci do domu, otrzyma najlepszą opiekę - za¬pewnił ponownie Mark. - On jest w domu! Jego dom jest tutaj, w Australii. Henry zostaje ze mną. Lara zrobiła najmądrzejszą rzecz na świecie, czyniąc mnie jego prawną opiekunką. Jestem jej wdzięczna. Panu również, panie książę czegoś tam, za to, że mnie pan poinformował o całej sprawie. Pańska rola skończona. Zabieram chłopca i jego rzeczy. Od razu. - Ale... - Żadnego ale! Mam do tego pełne prawo, a wy wszy¬scy możecie iść do diabła! ROZDZIAŁ TRZECI Tammy przeszła przez apartament jak tornado, rzucając na fotel wszystko, co było dziecku potrzebne. Ani na mo¬ment nie przestała przytulać chłopczyka do siebie, jakby w obawie, że Mark go porwie.

Jessiki DeBlance. - Znam pewną kobietę, która pracuje w biurze podatkowym naszego okręgu - powiedziała, gdy Sayre poprosiła ją o przysługę. - Nie jesteśmy wprawdzie buskimi przyjaciółkami, ale sądzę, że zgodzi się nam pomóc. Czego potrzebujesz? Sayre powiedziała o liście przysięgłych, którzy zasiadali w sądzie podczas procesu Chrisa. Jessica zadzwoniła do swojej znajomej z sądu, która zgodziła się sprawdzić, czy taka informacja jest dostępna, ale powiedziała, że zajmie jej to kilka godzin. Sayre spotkała się z nią o wyznaczonym czasie i otrzymała wydrukowaną listę. - To było łatwiejsze, niż przypuszczałam - opowiadała znajoma Jessiki. - Sąd prowadzi zapisy przysięgłych, którzy zgłosili się na wezwanie, bo jest tak, że jeśli ktoś zostanie ponownie powołany w określonym odstępie czasu, może poprosić o zwolnienie z obowiązku. Kiedy udziela się go jednemu z przysięgłych, numer sprawy zostaje wpisany na listę wszystkich procesów, do których ów człowiek został powołany. W ten sposób wiadomo, jaki jest status przysięgłego. Poprzedniej nocy, gdy Sayre odwiedziła Becka Merchanta, przywiozła ze sobą tę listę, niczym asa w rękawie. Nie miała jednak możliwości, aby go wyciągnąć. Tego poranka wróciła do sądu okręgowego i dzięki dostępowi do archiwów podatkowych dowiedziała się, że dziesięcioro z dwunastki przysięgłych nadal mieszka w okolicy. Pierwsi dwaj, do których zadzwoniła, powiedzieli jej od razu, że nie chcą rozmawiać o tamtym procesie i natychmiast odłożyli słuchawkę. Trzeci przysięgły, jak dowiedziała się od jego żony, był akurat w pracy, w Hoyle Enterprises. Gdy Sayre wyjaśniła przyczynę swojego telefonu, początkowo przyjazna kobieta zrobiła się nieufna, a gdy Sayre nalegała - otwarcie wroga. Oświadczyła, że jej mąż będzie zbyt zajęty, aby się z nią spotkać w najbliżej przyszłości. Dopiero czwarta osoba, pani Foster, zgodziła się z nią zobaczyć. - Chciałam z panią porozmawiać o procesie Chrisa. Zasiadała pani wtedy na ławie przysięgłych, prawda? - powiedziała Sayre, mieszając w szklance mrożoną herbatę, mętną od nadmiernej ilości syropu. - To prawda - odparła Loretta, uśmiechając się nerwowo. - Pierwszy i jedyny raz, kiedy mnie wezwano, chociaż mieszkam w naszym okręgu przez całe życie. Dlaczego to panią interesuje? Sayre pomyślała, że wytłumaczenie tego pani Foster będzie trudnym zadaniem. - Zawiodłam mojego brata, nie pojawiając się na jego procesie. Przykro mi, że nie wróciłam do Destiny, aby go wesprzeć moralnie. Miałam nadzieję, że rozmowa z ludźmi, którzy brali udział w tej sprawie, pomoże mi lepiej zrozumieć, co się zdarzyło. Pani Foster nie kupiła tej bajeczki, przynajmniej nie całkowicie. - Co dokładnie ma pani na myśli? - spytała. - Nic się nie zdarzyło. Nie mogliśmy podjąć jednomyślnej decyzji, to wszystko. Podzieliliśmy się dokładnie na pół. - A pani za czym głosowała, pani Foster? Kobieta wstała od stołu i podeszła do kuchenki. Podniosła przykrywkę z garnka i zamieszała łyżką jego zawartość, - Nie rozumiem, jakie to ma teraz znaczenie. Pani brat został zwolniony z odpowiedzialności karnej. - Uważa pani, że był niewinny? Pani Foster przykryła garnek, nieco zbyt głośno, i odwróciła się do Sayre. - A jeżeli tak uważam? - Jeżeli tak, winna jestem pani wdzięczność. - Sayre uśmiechnęła się z nadzieją, że wypadła przekonywająco. - Jestem pewna, że mój brat i ojciec należycie pani podziękowali. Pani Foster usiadła na krześle przy stole, naprzeciwko Sayre. Przyjrzała jej się uważnie, popijając herbatę ze swojej szklanki. - Po procesie przyszli, żeby uścisnąć nam dłonie. Sayre spojrzała w kierunku salonu. Był schludny, ale po meblach widać już było ślady zużycia. Robione na szydełku narzutki na oparcia foteli przykrywały miejsca, w których tapicerka kompletnie się już wytarła. Tapety wyblakły, a dywan, o który tak martwiła się pani Foster, był upstrzony niezliczonymi plamami z soku. Odbiornik telewizyjny był zdecydowanie najnowszym, najnowocześniejszym i najdroższym sprzętem w całym pokoju. Nie pasował do reszty wystroju, zwłaszcza do krzyża zawieszonego nad obszarpaną kanapą i ceramicznej pantery z zielonymi paciorkami oczu, stojącej na stoliku do kawy. Sayre wyposażała już pokoje rekreacyjne i domowe biblioteki w podobny zestaw kina domowego i wiedziała, ile kosztuje. Jego cena zdecydowanie przekraczała budżet wdowy. Od chwili przybycia Sayre do domu, syn pani Foster ani razu nie oderwał wzroku od wielkiego ekranu. Siedział przed nim, ze skrzyżowanymi nogami, niczym Indianin, pogryzając chipsy i popijając sok pomarańczowy, wyraźnie wciągnięty w to, co działo się na filmie. I szczęśliwy. Sayre przyniosła spojrzenie na Lorettę Foster. Na początku kobieta spoglądała na nią wyzywająco, ale gdy Sayre nie odwróciła wzroku, zaczęła się denerwować, aż wreszcie wyraźnie się zawstydziła. - Przepraszam - powiedziała - ale muszę przygotować kolację dla mojego syna. Potrafi wpaść w szał, jeżeli nie zdążę przed Kołem fortuny. Lubi jeść, oglądając ten program. Proszę nie pytać dlaczego, zwłaszcza że nigdy nie nauczył się dobrze czytać. Jak już mówiłam, ma trochę pomieszane w głowie - dodała na poły wyzywająco i błagalnie. - Zawsze taki był. Jest całkowicie uzależniony ode mnie. Ma tylko mnie na tym świecie i muszę się upewnić, że ktoś się nim należycie zaopiekuje, kiedy na mnie przyjdzie czas, rozumie pani? 20 Rudy Harper zapukał cicho i wsadził głowę do biblioteki Huffa. - Selma powiedziała, że mogę cię tutaj znaleźć. - Oczekiwałem twojej wizyty. Zrób sobie drinka. - Pozwolę sobie skorzystać z propozycji. Szeryf nalał do szklanki burbona z wodą, po czym usiadł na sofie, kładąc kapelusz na kolanie. Huff wzniósł swoją szklankę. Obaj upili łyk alkoholu. - Dobrze wyglądasz - zauważył Rudy. - Jak się czujesz? - Jak dwudziestolatek. - Zapomniałem już, jak to jest. - Ja za to pamiętam, jakby to było wczoraj - odparł Huff. - Pracowałem wtedy u starego Lyncha w odlewni. Miałem za zadanie ładować piece. Kręgosłup mi od tego pękał, ale i tak kiedy tylko mogłem, robiłem na dwie zmiany. Miałem swoje plany co do tego miejsca. W sierocińcu kładziono ogromny nacisk na naukę i była to jedyna rzecz, za którą Huff mógł być wdzięczny. Po kilkumiesięcznym pobycie w zakładzie nie tylko dogonił, ale wyprzedził swoich rówieśników. Przerwy spędzał w klasie, powtarzając lekcje, których właśnie się nauczył. Nie interesowała go gra w piłkę ani ganianie za dziewczynami, chociaż kiedyś, gdy był jeszcze niewinnym idealistą, wydawało mu się to takie wspaniałe. Teraz jednak miał przed sobą inny cel, więc uczył się jak najwięcej i najszybciej jak potrafił. Czytał cztery godziny dziennie, nocami, przy słabym świetle żarówki w łazience, siedząc na twardej posadzce, spływając potem w lecie i trzęsąc się z zimna w zimie. Jedzenie serwowane w sierocińcu było pozbawione smaku, ale Huff za każdym razem wylizywał talerz do czysta. Dzięki regularnym posiłkom zaczął rosnąć. Gdy w wieku trzynastu lat uciekł z sierocińca, wyprzedzał swoich rówieśników zarówno pod względem wzrostu, jak i wiedzy. Resztę wykształcenia, w tym prawdopodobnie najważniejsze lekcje w jego życiu, zdobył z doświadczenia. Utrzymywał się sam, dzięki własnemu rozumowi i sprytowi. Potrafił zapewnić sobie dach nad głową i pożywienie, podczas gdy inni nastoletni chłopcy stresowali się trądzikiem. Wsiadł do pociągu, w nieznanym kierunku. Tak się złożyło, że transport zatrzymał się w Destiny, w celu rozładunku kilku wagonów wypełnionych złomem, zakupionym przez odlewnię Lyncha. Huff nie wiedział nawet, w jakim znalazł się stanie, ale gdy przeczytał nazwę miasta na tablicy przybitej do wieży wodnej, uznał to za omen. Natychmiast zdecydował, że tutaj właśnie się osiedli. Nie miał żadnego doświadczenia w metalurgii, lecz odlewnia Lyncha była jedyną fabryką w mieście i jedynym miejscem, gdzie były wolne posady. Huff uczył się szybko i wkrótce zwrócił na siebie uwagę Lyncha. - W wieku dwudziestu pięciu lat zostałem jego prawą ręką - powiedział Rudemu. - Przez kolejne kilka lat próbowałem wbić mu do głowy co nieco wiedzy o interesach. Dżentelmen, który ostatecznie został teściem Huffa, nie należał do wizjonerów. Robił, jak to sam mawiał, „cholernie dobre pieniądze" na swoim przedsiębiorstwie i to go satysfakcjonowało. Niewielkie ambicje pana Lyncha były powodem nieustannej frustracji Huffa, który dostrzegał rozwój rynku i wiedział, że przechodzi im przed nosem szansa zaopatrywania go w materiał, na który wzrasta popyt. To właśnie było przedmiotem wiecznych sporów między nimi. Rozwój i zwiększenie produkcji nie leżały w planach pana Lyncha. Był zadowolony z obecnego stanu rzeczy. Huff miał w sobie mnóstwo energii i dalekosiężne plany. W sprawach finansowych jego teść wykazywał bardzo konserwatywne podejście, tymczasem Huff wyznawał jedną z głównych zasad ekonomii, głoszącą, iż aby zarobić pieniądze, trzeba je najpierw wydać. Żaden z nich nie miał wątpliwości co do jednego - że to stary Lynch trzymał kasę. Huff poza pensją nie miał ani grosza, w związku z tym ostatecznie liczyła się wyłącznie opinia jego przyszłego teścia. Dopiero nieszczęście dało Huffowi szansę do działania. Gdy wylew sparaliżował Lyncha, przejął kontrolę nad produkcją. Wszyscy śmiałkowie, którzy odważyli się zaprotestować, zostali zwolnieni w trybie natychmiastowym. Pan Lynch, choć niezdolny się wysłowić przez ostatnie trzy lata życia, zdążył jeszcze zobaczyć, jak jego przedsiębiorstwo rozrasta się czterokrotnie i przynosi tyleż więcej pieniędzy rocznego zysku, jedyna zaś dziedziczka Lynchów, jego córka Laurel, poślubia mężczyznę, który spowodował ten niezwykły postęp. - Miałem trzydzieści lat, kiedy umarł pan Lynch - powiedział Huff do Rudego. - Dwa lata później wprowadziłem swoje nazwisko do nazwy przedsiębiorstwa. - Zawsze miałeś zdrowe ego, Huff. - Do diabła, przecież zapracowałem na to. Miałem pełne prawo. Rudy wpatrzył się w swoją szklankę. - Zaprosiłeś mnie tutaj, żeby pogadać o starych czasach? - spytał. - Nie. Jesteś tu, żeby mi wytłumaczyć, co się, do diabła, dzieje. Ten twój nowy detektyw prześladuje Chrisa, a ty na to pozwalasz. Dlaczego? Za mało ci płacę? - Nie o to chodzi, Huff. - Więc o co? - Umieram. - Rudy wychylił pozostałą whisky i zaczął obracać pustą szklankę w dłoni. Huff był zbyt zaskoczony, żeby coś powiedzieć. Wreszcie Rudy spojrzał na niego nieufnie. - Rak prostaty - powiedział. - Niech cię diabli, Rudy. - Huff wypuścił powietrze z płuc z głośnym sykiem i machnął ręką, jakby lekceważąc problem. - Przez chwilę dałem się nabrać. Przestraszyłeś mnie nie na żarty. W dzisiejszych czasach to jeszcze nie wyrok śmierci. Mogą cię rozkroić, wyjąć... - Obawiam się, że nie, Huff. Nie wykryto go we właściwym czasie i zdążył się rozprzestrzenić na gruczoły limfatyczne. Teraz jest już właściwie wszędzie. - Chemioterapia? Naświetlania? - Nie chcę przez to przechodzić. W najlepszym przypadku zyskałbym jedynie kilka dodatkowych miesięcy i przez resztę czasu, jaki mi został, czułbym się jak kupa gówna. - Cholera, Rudy, strasznie mi przykro. - Och, cóż, w końcu każdego coś dopada, jak nie jedno, to drugie - rzekł filozoficznie szeryf, odstawiając pustą szklankę na stoliku do kawy. - Prawda jest taka, Huff, że jestem już zmęczony. Kompletnie wyczerpany. Nie zamierzam walczyć z Wayne'em Scottem. To uczciwy facet, próbuje wykonywać robotę, za którą mu płacą. Ja jestem starym draniem, tak jak ty - gestem powstrzymał protesty Huffa. - Nie próbuj udawać, Huff. Nasz układ - nieważne, jak będziemy go przedstawiać - jest paskudny. Postąpiłem nieuczciwie więcej razy, niż chce mi się liczyć. Nie mogę zmienić przeszłości, ale teraz Chris znów wpakował się w kłopoty, a ja nie mam ani siły, ani czasu, żeby wyciągać go z tego bagna. Niezła przemowa, zwłaszcza z ust milczka, jakim był Rudy Harper, A znaczenie jego słów było jednoznaczne. - Kiedy zamierzasz odejść z pracy? - spytał Huff. - Mniej więcej za miesiąc. - Tak szybko? - Chciałbym spędzić trochę czasu z rodziną, zanim zacznie się najgorsze. - To zrozumiałe, Rudy, ale twoja rezygnacja przychodzi w najmniej odpowiednim momencie. - Nic na to nie poradzę. Ta sprawa z Chrisem może się ciągnąć miesiącami. - „Ta sprawa z Chrisem" - powtórzył gniewnie Huff. - Chris nie jest chłopaczkiem z chóru kościelnego! Do diabła, gdyby nim był, nie miałbym z niego żadnego użytku. To prawda, że ma na sumieniu więcej, niż powinien, i sam pierwszy by to przyznał. - Huff pochylił się ku swojemu rozmówcy. - Ale nie zabił własnego brata. Rudy Harper milczał długo, zanim odpowiedział: - Ja też tak myślę. - Chris uważa, że ktoś go wrabia. - Beck wspominał mi o tym. Czy mówił poważnie o Klapsie Watkinsie? - Jeszcze jak. - Huff podzielił się z szeryfem wnioskami z wcześniejszej dyskusji z Beckiem i najstarszym synem. - Nie mam pojęcia, czy ten kretyn Watkins potrafiłby zaplanować i wprowadzić w czyn gotowanie zupy gumbo, nie mówiąc o próbach wrobienia kogoś w morderstwo, ale zgodzisz się, że jest to rzecz warta przemyślenia. - Spojrzenie Huffa mówiło szeryfowi, że nie może zaoponować. - Watkins jest kryminalistą z trzyletnią odsiadką na karku - ciągnął, żeby rozwiać wszelkie wątpliwości. - Szczerze wątpię, że cały ten czas spędził na rehabilitacji. Założę się, Rudy, jeśli dobrze się przyjrzysz, zobaczysz, że łamie przepisy na prawo i lewo, a jednym z przestępstw, które ostatnio popełnił, mogło być zabójstwo Danny'ego, z zemsty albo ze zwykłej podłości. Huff zawsze osiągał swój cel bez potrzeby bezpośredniego wydania polecenia. Szeryf Harper zrozumiał przekaz jasno i wyraźnie. Pokiwał głową z ociąganiem. - Przesłucham go - rzekł krótko. - Dobry początek. Może wystarczy, żeby wydobyć z niego całą historię. Chłopcy powiedzieli mi, że jest bardzo pewny siebie. Jeśli przyciśniesz go wystarczająco mocno, może sam się poprowadzi na krzesło. - Zaraz każę przygotować nakaz zatrzymania. - Rudy zaczął podnosić się z kanapy, ale Huff powstrzymał go gestem. - Mam jeszcze jedną robotę dla ciebie. W Nowym Orleanie - powiedział, zapalając papierosa. - Huff... - Nie, nie. To powinno być stosunkowo proste. Możesz nawet oddelegować do sprawy kogoś zaufanego. Masz przecież kontakty w mieście, prawda? - Huff wyjaśnił szeryfowi, o co mu chodzi. Rudy wysłuchał uważnie. - Wynagrodzę ci twój trud. Dobrze wiesz, że sowicie płacę za dobrą informację. To dla mnie ważne. Dla mnie warte krocie. - W porządku, wypuszczę kilka czujek i zobaczę, co z tego wyniknie, ale nie mogę niczego obiecać. - Nielson, przez „ie". Każda informacja się przyda. Rudy pokiwał głową i wstał. - Dbaj o siebie, Huff. Słuchaj się Selmy. Nie powinieneś lekceważyć kłopotów z sercem. Poza tym, lepiej będzie, jeśli wyrzucisz w cholerę te gwoździe do trumny. - Jeśli ty pozbędziesz się swoich. Rudy spróbował się uśmiechnąć, ale nie bardzo mu wyszło. Podszedł do drzwi krokiem człowieka nagle postarzałego o sto lat. Wyglądał mizernie, niedołężnie, jak pokonany przez życie. Huffowi nie podobało się to, co zobaczył. Zawołał: - Wciąż jesteś ze mną, Rudy? - O co ci chodzi? - Czy mam ci to przeliterować? Wyblakłe oczy szeryfa rozbłysły gniewem. - Po czterdziestu kilku latach masz jeszcze czelność mnie o to pytać? Huff niewiele sobie robił z oburzenia Rudego. W tej chwili nie obchodziło go, czy szeryf poczuł się urażony. - Czy muszę się obawiać, że leżąc na łożu śmierci, poczynisz jakieś oczyszczające sumienie wyznania? - Po tym wszystkim spowiedź nic mi nie pomoże, Huff. Będę się smażył w piekle. Ty też. - Powinnam już wracać do miasta - rzekła Lila, sięgając po kapelusz. - Nie ma pośpiechu - powstrzymał ją Chris. - George musi najpierw załatwić tę sprawę z podajnikiem. Zajmie mu to dobrych kilka godzin. Poza tym - dodał, podnosząc butelkę białego wina - zostały nam jeszcze przynajmniej dwie porcje i jedna z nich jest podpisana twoim imieniem - wyjął kapelusz z jej dłoni i podał napełniony kieliszek. Piknik wydawał się dobrym pomysłem. Wydawał się. Tyle że Lila od chwili pojawienia się tylko narzekała; na upał, na owady, na wszystko. Przyjechali tutaj osobno. Było to jedno z ich zwykłych miejsc schadzek; porośnięta trawą polanka nad wodą, odizolowana od reszty świata szpalerem starych drzew. W weekendy przyjeżdżało tu na piknik wiele rodzin, ale w środku tygodnia nie było tu nikogo. Chris zadzwonił do Lili zaraz po tym, jak jej mąż opuścił jego biuro. Wyznaczył spotkanie za godzinę. Spóźniła się kilka minut. Wysiadła ze swojego kabrioletu, w skąpej sukience, odsłaniającej niemal całe ciało, i w słomkowym kapeluszu z szerokim rondem. Kiedy zobaczyła, że Chris zaplanował dla nich piknik, skrzywiła się. - Co to jest? - A jak ci się wydaje? - Dlaczego nie wsiądziemy do twojego wozu, gdzie jest klimatyzacja? Chris również nie miał specjalnej ochoty na piknik, ale wiedział, że jeśli zostaną w samochodzie, będą się kochać, po czym Lila wróci do domu. On zaś potrzebował więcej czasu, żeby uwieść ją gładkimi słowami. Wydawało mu się, że trafi do niej romantyzm posiłku na świeżym powietrzu. Ujął jej dłoń i pociągnął kobietę w stronę koca. Delikatnie zdjął jej kapelusz i pogładził szyję i dekolt. - Zacząłem się czuć nieco klaustrofobicznie, Lila. To przez tę sprawę z Dannym. W pomieszczeniach czuję się, jakby waliły się na mnie ściany. Kiedy tam jestem, potrafię myśleć wyłącznie o śmierci i o tym, w jak okropny sposób zginął mój brat. - Wsunął palce w jej włosy. - Chciałbym położyć się obok ciebie, zamiast szamotać się w samochodzie - wyszeptał. - Pomóż mi zapomnieć. Proszę. Jego słowa podziałały na Lilę i natychmiast zabrała się do pocieszania go. Po bardzo rozgrzewającej grze wstępnej usiadła na nim okrakiem, nadziewając się na jego męskość z takim impetem, że powietrze uszło z płuc Chrisa z głośnym westchnieniem. Przez kilka następnych minut Lila zachowywała się tak, jakby miała zamiar oczyścić umysł Chrisa ze wszystkich myśli, poza dotyczącymi ich śliskiego od potu spółkowania. Skoncentrowała się na przywróceniu jego dawnej równowagi emocjonalnej i podeszła do sprawy śmiertelnie poważnie. Po wszystkim zaczęła jednak narzekać. Nie lubiła przebywać na świeżym powietrzu. - Nigdy nie ma w pobliżu łazienki, kiedy człowiek musi z niej skorzystać - powiedziała. - Na przykład teraz. - Idź w krzaki. - I co, mam dostać wysypki w miejscu intymnym? Dziękuję, nie. Dwa kieliszki wina nieco poprawiły jej humor, podobnie jak przepyszna sałatka z kurczaka i chrupiące herbatniki serowe przygotowane przez Selmę. Jednak po zabiciu kolejnej naprzykrzającej się muchy, sięgnęła po kapelusz i oznajmiła, że czas na nią. Teraz Chris odsunął czas jej odjazdu kolejną lampką wina. - Dalej, pij - przytknął kieliszek do jej ust i przechylił go pod tak ostrym kątem, że strużki płynu pociekły po brodzie. Obserwował, jak spływają po szyi i dekolcie, znikając pod sukienką. Mrugnął do niej, a potem odsunął materiał i zlizał wino z piersi, - Doskonały rocznik - mruknął. Wzdychając z rozkoszy, Lila ułożyła się na kocu i odsunęła nieco stanik, żeby ułatwić działanie Chrisowi. Zanim jego usta odnalazły właściwy cel, zaczęła się o niego ocierać. - O Boże, to mnie doprowadza do szaleństwa - jęknęła. Chris poruszył szybko językiem. - Co? To? - Boże, tak. Ściskał jej brodawki między palcami, podczas gdy jego usta powędrowały w dół. Zanim skończył, zdążył się nieco przestraszyć, że Lila wyrwie mu wszystkie włosy. Odwdzięczyła się, biorąc go do ust, schłodziwszy go uprzednio odrobiną pinot grigio. Tuż przed szczytowaniem przeturlał się, położył się na niej i wszedł w nią gwałtownie. Odpowiedziała z równą pasją i oboje przeżyli silny orgazm, jednak gdy tylko uniesienie minęło, Lila odepchnęła go ramieniem. - Zejdź ze mnie. Jest gorąco, a ty jesteś ciężki. Z rozmazanym makijażem, potarganymi włosami i skotłowaną sukienką, która więcej odsłaniała, niż zakrywała, stanowiła żywy obraz rozpusty. Biedny George nie miał najmniejszych szans, Sprawdź Tammy zerwała się na równe nogi, zła jak osa. - Nie boję się! Potrafię się zachować wśród takich jak ty, nie myśl sobie. - Tak? To czemu nie chcesz do nas zejść? - Bo jestem śpiąca po podróży. - Ciekawe. W samolocie spałaś przez całe sześć godzin. - Wcale nie. - Spałaś - powtórzył, a w jego oczach zamigotało roz¬bawienie. - Wiem coś o tym. Oparłaś głowę na moim ra¬mieniu, więc nie mogłem się ruszyć. Do tej pory mam zesztywniały kark, a do tego plamę na koszuli, bo pieluszka Henry'ego przesiąkła... Jest więc dowód. - Na pewno nie spałam z głową na twoim ramieniu. Zmyślasz! W ogóle cała ta rozmowa jest bez sensu. - Z tym akurat się zgadzam. - Zerknął na zegarek. - Kolacja zostanie podana za kwadrans, przedtem Ingrid i ja wypijemy w salonie małego drinka. Będzie mi miło, jeśli do nas dołączysz. - Nie mam najmniejszej ochoty... - Ani ja. A jednak obowiązki należy wypełniać. Skoro ja mogę, to ty też. - Kiedy nawet nie mam co na siebie włożyć! Uśmiechnął się.